Moje uwielbienie dla Transformerów, a konkretnie dla Generation 1, zahacza czasami o fanatyzm. Najlepszym filmem był, jest i będzie animowany z 1986 roku. Gdy Bay nakręcił swoje pierwsze TF w 2007 roku, bawiłem się całkiem dobrze. Jednocześnie byłem przygotowany na to, że oczekiwania trzeba będzie mocno zaniżyć.Dzięki temu Revenge of the Fallen i Dark of the Moon nadal dawały mi frajdę, choć już ze świadomością, iż nie są to dobre filmy. Jednak Age of Extinction złamał nawet mnie. Od tamtej pory każda kolejna odsłona miała u mnie już coraz bardziej pod górkę. Bumblebee stanowił bardzo miłe zaskoczenie. Scena otwierająca wprawiła mnie w takie osłupienie, że mogłem wybaczyć cokolwiek nie pykło w pozostałej części seansu (na szczęście wiele tego nie było). Przebudzenie bestii ponownie ostudziło mój zapał i na kolejne Transformery zwyczajnie nie czekałem. Nawet po wejściu pierwszego zwiastuna Transformers One nie zbliżył się do listy: Koniecznie obejrzeć. Choć przyznam, że światełkiem w tunelu było pójście w kierunku wspomnianej sceny z Bumblebee. Ostatecznie bardzo miło się zaskoczyłem.
Historia pochodzenia Transformerów jest zależna od tego, którą wersję oglądacie, ale nawet w obrębie Generation 1 była zmieniana cały czas (np. powodzenia w ustaleniu, kiedy i jak powstały Constructicony, bo w oryginalnej kreskówce są trzy różne wersje – po jednej na każdy sezon). Transformers One czerpie elementy z kilku różnych iteracji i dodaje sporo od siebie. Robi to w taki sposób, że mnie, zrzędę i weterana, przekonuje (dla przykładu, gdybym był bardziej upierdliwy, to miałbym całe mnóstwo pytań o roboty biorące udział w wyścigu), a dla osób całkowicie świeżych w temacie daje solidną podstawę. Wraz z rozwojem akcji stopniowo zmienia się ton filmu, bohaterowie dojrzewają do ról, jakie przypisał im los, a zakończenie pomimo zamknięcia pewnego rozdziału wyraźnie podkreśla, iż prawdziwy konflikt dopiero nadejdzie. Widza czekają mniej i bardziej poważne rozmowy, widowiskowe sceny akcji oraz głupawe, lecz nieszkodliwe poczucie humoru. Fani Generation 1 znajdą sporo smaczków dla siebie, np. dlaczego głos Starscreama brzmi, jak brzmi.
Aktorzy spisują się, choć przyznam, że Chris Hemsworth jako młodszy głos swojej postaci to coś, do czego musiałem się przyzwyczajać. Z drugiej strony, gdy pomyśleć, iż Orion nie musi jeszcze uginać się pod brzemieniem wojny, nietrudno wyobrazić sobie, że ten głos się zmieni. Większym problemem jest dla mnie animacja. Co prawda nie odmówię jej płynności, ale bardzo często miałem wrażenie, że postacie w biegu ledwo dotykają powierzchni, jakby ktoś źle wymierzył odległość przy "rysowaniu". Drugie dziwne wrażenie, to że bohaterowie wbrew materiałowi, z którego są zrobieni, ruszają się za lekko. Przy uderzeniach i upadkach w ogóle „nie czuć” ciężaru, tylko metalową wydmuszkę. Na to samo cierpiały roboty w filmach Baya – niby po ciosach odpadały im stosy żelastwa, ale wszystko jakieś takie puste, lekkie i bez wpływu na otoczenie.
Niemniej jednak Transformers One to kawał dobrego animowanego akcyjniaka. Udowadnia też, że można zrobić widowisko o robotach bez udziału jakichkolwiek ludzi. Ode mnie dostaje 4+, lecz jeśli ktoś nie ma problemu z lekkością i obecnością bohaterów wspomnianą wyżej, może rozważyć podniesienie oceny. Polecam fanom zarówno starym, jak i nowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz