niedziela, 30 marca 2025

Jarosław Grzędowicz – Pan lodowego ogrodu, tom 2

„On zstąpił z Ziemi i rozkazał Ludziom Wężom brać wszystko. Siali strach i terror. Oni byli Wężami. Reszta – karmą dla Węży.

Tropiący Go Vuko wie już, że świat, do którego trafił ma, jak włócznia, dwa ostrza: życia i śmierci, dobra i zła. Nie ma środka. Nie ma nie wiem. Wybierasz rękojeść w dłoni, albo ostrze w brzuchu. Decydujesz w ułamku sekundy. I raz na zawsze. Ręce, ewentualnie, umyjesz potem. Z krwi.”

Jeśli ktoś grał w japońskie RPGi za czasów, gdy gra zajmowała kilka płyt, zapewne pamięta, iż środkowe płyty to była w dużej mierze podróż uzupełniająca informacje, które poznaliśmy w pierwszym akcie. I właśnie to ma miejsce w drugim tomie Pana lodowego ogrodu. Otrzymujemy stos nowych detali oraz podróż obu głównych bohaterów. Ta ostatnia jest tak daleka od końca, że protagoniści ledwo osiągają cele postawione na początku tego tomu, więc zalecane jest posiadanie pod ręką kolejnego, by uniknąć frustracji. Skojarzenie z jRPGami, a konkretnie z serią Final Fantasy potęguje obecność ornipantów w rozdziałach Filara. Są to ogromne ptaki, których opis oraz sposób wykorzystania przywodził na myśl chocobo, tylko nie tak urocze.

Będąc już świadomym obecności dwóch głównych postaci, lepiej znosiłem przeskoki, choć nadal się nieco irytowałem, gdyż autor fundował je w momentach, gdy chciałem wiedzieć, co dalej. Z drugiej strony zawsze to jakaś motywacja. Poprzednio narzekałem, że Vuko jest tak przesadnie zaradną postacią, że wręcz nudną. W finale dostało mu się solidnie i byłem ciekaw, jak z tego wylezie. Sposób wylezienia jest w sumie mało interesujący, ale już konsekwencje całego zajścia nie dość, że wywracają sytuację do góry nogami, to bardzo często są cholernie zabawne. Cyfral z przegiętej zabawki stał się może nadal przegiętym, lecz dużo ciekawszym zjawiskiem/mechanizmem, którego działanie czytelnik ma okazję poznawać na nowo z samym Vuko. Przy czym my na pewno mamy z tego więcej frajdy.

Panowie Vuko i Filar nadal nie krzyżują swoich ścieżek, lecz tym razem autor rozrzucił kilka okruchów fabularnych pozwalających na domysły, w którym momencie i dlaczego się spotkają. Niby drobiazg, ale dużo bardziej angażujący niż goła informacja, że dwóch typów jest na tej samej planecie.

Pierwszy tom był wrzuceniem na głęboką wodę, które miało swoje słabsze momenty. Drugi, nawet jeśli bywał dość specyficzny, sprawiał już wrażenie swojskiego i czytało mi się go lepiej. Moja ocena: 4+.

niedziela, 23 marca 2025

Salem’s Lot (2024)

Zwiastun tej wersji stanowił główny powód, dla którego postanowiłem odświeżyć książkę i obejrzeć wszystkie adaptacje. Nie spodziewałem się po niej niczego dobrego, zwłaszcza, że stosunkowo niedawno Pet Sematary też doczekał się nowej odsłony i wypadła ona tragicznie.

Niestety, najnowsze Miasteczko Salem nijak tego trendu nie zmienia. Od samego początku jest źle. Film rozpoczyna się sekwencją podróży Barlowa do Salem, co oznacza, że pomijamy wstęp oraz ogromny kawał ekspozycji. Na dzień dobry brakuje motywu z Benem chowającym się za granicą. Jego przeszłość również wyparowała (nie wizyta w domu Marstenów, lecz wypadek). Potem następuje cała seria mniejszych lub większych zmian i pominięć. Kilku postaciom zmieniono kolor skóry, co najmniej jednej płeć. Poprzestawiano role w drużynie. Np. taki Matt był niejako archetypem mędrca i naukowca. Został zmuszony do dłuższego wypoczynku w szpitalnym łóżku. Tutaj z jakiegoś powodu idzie na rzeź w miejscu przeznaczonym dla Susan. O rodzinie Petriech mówi się, iż sprowadzili się niedawno. Dlaczego więc nie uciekają, jak tylko rozpoczynają się kłopoty? Cholera wie, I tak roszad w rolach narracyjno-społecznych jest od groma. Sęk w tym, iż idąc śladem filmu z 1979 twórcy postanowili przywrócić lata 70 jako czas akcji, przez co większość tych zmian robi się bzdurna. Trzeba było trzymać się współczesności, jak to robiła wersja z 2004, wtedy podmianki miałyby więcej sensu. Brakuje niemal wszystkich informacji o mieszkańcach. Przez to nie da się śledzić zmian zachodzących w miasteczku i jego powolnej śmierci. Aktor grający Bena wygląda zbyt młodo, w ogóle nie jest naruszony przez życie (wliczając w to jego własną rzekomą traumę). Straker to kolejna pomyłka. Aktor dobrany solidnie, ale jego występ z jakiegoś powodu kojarzył mi się z Renfieldem… Ale nie tym klasycznym, tylko z Draculi: Wampiry bez zębów… Na tym tle Barlow wypada nieźle, bo jest taką wypadkową między wizją z 1979, a łotrem z 2004. Niestety, nadal wolę niepasującego do opisu Hauera, gdyż jego wykonanie było najbardziej złowieszcze.

Skoro z książki zostało raptem kilka imion, to może chociaż film będzie nadawał się na Halloween? Niekoniecznie. Argument z latami 70 i rolami poszczególnych postaci pozostaje w mocy – mamy mało wiarygodny obraz prowincji. Oprócz tego te filmowe lata siedemdziesiąte wydają się być zbyt czyste. W twórczości Kinga istotną rolę odgrywają szczegóły, dzięki którym opisane miejsce wydaje się czytelnikowi realne. Tutaj wszystko lśni nowością i świeci pustką nawet na etapie zepsucia, jaki osiąga dość szybko. Taki odpowiednik czystego studia, do którego dopiero co wpuszczono ekipę. Od strony wizualnej najlepiej wypadają sceny nocne, gdy wampiry polują na ludzi. Pokraki przyczajone na dachach domostw potrafią przyprawić o ciarki. Lejącej się od czasu do czasu krwi jest w sam raz. Nawet jeśli ktoś zna oryginał, to może da się zaskoczyć niektórymi zgonami. Przyznam, że gdy czas antenowy jednej z postaci się wydłużał, zastanawiałem się, jak daleko posunie się ingerencja w jej los, aż nagle usłyszałem wymowny wystrzał ze strzelby. Efekt końcowy miał być zapewne tragiczny, lecz mnie rozbawił. Dobrze, że miało to miejsce w finale, bo inaczej powstała głupawka zniwelowałaby nawet te resztki nastroju, które twórcy próbowali upchnąć.

Gdyby ocenić nowe Salem’s Lot jako samodzielną produkcję, jest to zbyt szybko pędzący przed siebie horror, z nie do końca odrobioną pracą domową na temat czasu akcji i banalnymi postaciami. Wszystko spowodowane skróceniem czasu trwania do niecałych dwóch godzin (przy dwóch poprzednich podejściach wynosił co najmniej 3). Można obejrzeć raz i zapomnieć. W tym wariancie dostaje: 3-. Jako adaptacja jest to równie słabe podejście, co wersja z 1979, choć z innych powodów i dlatego moja ocena: 2-.

niedziela, 16 marca 2025

Salem’s Lot (2004)

O tej wersji dowiedziałem się tak z 10 lat temu, ale jakoś nie miałem okazji, by do niej przysiąść. Często wymieniana jako najwierniejsza adaptacja powieści z kilkoma zastrzeżeniami. Maraton rozpoczęty, pora przekonać się na ile to prawda.

Scena otwierająca (Ben spotykający ojca Callahana i próbujący go zabić) niespecjalnie utwierdza w tym przekonaniu o wierności, ale to wciąż mało, by spisać seans na straty. Tylko że potem jest tego więcej. Wprowadzanie postaci również odbiega od książki. O dziwo, niedługo potem wydarzenia układają się prawie jak w oryginale. Dopiero finał się wykrzacza, ale z drugiej strony jest nawiązaniem do początku, więc bez niego nie mogło się obejść.

Kolejnym aspektem odbiegającym od wersji literackiej jest czas akcji. Oryginał miał miejsce w latach 70 dwudziestego wieku, podczas gdy Miasteczko Salem (2004) dzieje się współcześnie (w sensie w okolicach roku wydania). Dlaczego ma to znaczenie? Z biegiem czasu i rozwojem komunikacji (telefony komórkowe, internet) w wielu nawet typowo popkulturowych zadupiach odpadało poczucie izolacji, a w książce miało to niebagatelne znaczenie np. w scenie, w której wampiry odcinają kable telefoniczne i mieszkańcy danego domu są zdani tylko na siebie. Tyle dobrego, że tamten czas był okresem przejściowym, więc autorzy korzystają zarówno z rozwiązań zapewnianych przez urządzenia przewodowe (wspomniane odcięcie linii stacjonarnej), jak i bezprzewodowe (Ben dzwoniący w podróży).

Przy okazji uwspółcześniania adaptacji najbardziej namieszano w postaciach. Czasami  chodzi o zmiany typu kolor skóry, innym razem zastosowano zabieg podobny do wersji z 1979 – wycięto część obsady, przez co niektóre wydarzenia musiały wypaść inaczej, lecz mimo to zostały uwzględnione! W rezultacie zmieniono od groma detali i jeszcze trochę, lecz udało się zachować główną strukturę opowieści przy podobnym do pierwszej adaptacji czasie trwania. Wydźwięk wielu wydarzeń, atmosfera grozy oraz korzystanie z wampirów są iście książkowe. Zmiana Salem w miasto potworów w jest stopniowa i dzięki kryjówkom krwiopijców oddaje analogię wampiry-karaluchy/szczury. Dodatkowo sam Ben jest narratorem i między dialogami słyszymy jego przemyślenia zarówno na temat małych miasteczek oraz mieszkańców ogólnie, jak i samego Salem. Zdanie, w którym prosi, by nie idealizować małych miejscowości, na długo zapada w pamięć dzięki uzupełnieniu o to, co pokazuje kamera. Nawet w świetle dnia i jeszcze zanim do Salem zawita zło, wszystko wydaje się upiorne. Zazwyczaj tylko King potrafi tak przedstawić szarą codzienność, a tutaj udało się przelać jego wizję na taśmę.

Obsada spisuje się na medal, zaś dobór aktorów stoi o klasę, co ja gadam, o kilkanaście wyżej. Rob Lowe jak Ben jest zdecydowanie bliżej wizerunku z książki. Samantha Mathis robi dobrą robotę jako Susan. Andre Braugher jako nauczyciel Matt Burke, młody Dan Byrd jako Mark Petrie, James Cromwell jako ksiądz Callahan, Steven Vidler jako szeryf Parkins oraz wielu innych niewymienionych, niezależnie od tego, czy wcielają się w lokalnego kmiota, cwaniaka, czy przewrażliwioną matkę, ci ludzie naprawdę są integralną częścią miasteczka. Jednak trofeum należy się duetowi: Donald Sutherland i Rutger Hauer. Ja rozumiem, banał, bo czego oczekiwać od aktorów tego kalibru? W przypadku adaptacji realizowanej na potrzeby telewizji mogliby przecież sobie odpuścić, wrzucić niższy bieg, ale nic z tego. Panowie tu są i wyciskają ze swoich postaci wszystko. Straker Sutherlanda potrafi oczarować gładką gadką, udawać przerażonego, a gdy czuje się pewnie, odpala się w nim stuprocentowy czubek. Barlow Hauera to kwintesencja tego, czego oczekiwałem po książce – podstępny, okrutny, bezlitosny i potrafiący zasiać niepewność w sercu każdego przeciwnika. Szkoda, że jest ich tak mało, lecz z drugiej strony są właśnie tak dawkowani, żeby dać do zrozumienia, jakie stanowią zagrożenie.

Naprawdę niewiele brakowało, by była to idealna adaptacja. Niestety, niektóre ze zmian zwyczajnie mi nie podchodzą. Np. cały wątek ojca Callahana jest do chrzanu. Książkowa wersja o kryzysie wiary była lepszym pomysłem, a tu z jakiegoś powodu wampiry nagle go słuchają. Wiele postaci wyleciało i głowy nie dam, czy facetów nie poleciało więcej. W rezultacie goście o czystej reputacji musieli dopuścić się czegoś niezgodnego z ich naturą, sadyści nie wypadli aż tak sadystycznie, organizację miasta zmieniono tak, że istotna praca i zachowanie kilku osób zależą od kogoś innego, kto i tak miał już dużo władzy, a związek Bena i Susan poszedł się jeżyć.

Myślę, że osobom, które nie znają książki, Salem’s Lot (2004) wejdzie lepiej. Jako film sam w sobie to dobra produkcja o wampirach dawkująca grozę i potwory, nie wstydząca się krwi oraz potrafiąca skorzystać ze swojej muzyki (w przeciwieństwie do SL (1979) i Powrotu). Doceniam to, że większością zmian udało się pokierować tak, by oddać naturę książki, lecz żałuję też tych, które tak naprawdę są zbędne i u fana książki powodowały tylko zgrzytanie zębów. Moja ocena: 4.

niedziela, 9 marca 2025

A Return to Salem’s Lot

Joe Webber jest antropologiem, który dostaje zlecenie w Salem. Przy okazji jest niejako wrobiony w spędzanie wolnego czasu ze swoim synem, który do tej pory znajdował się pod opieką jego byłej żony. W miasteczku okazuje się, iż zleceniodawcami są wampiry.

Sequele filmów na podstawie książek Stephena Kinga to wręcz osobny fenomen w kinematografii. Najczęściej powielają schemat oryginału, nie dodając nic od siebie. Powrót do miasteczka Salem stosuje własny, unikalny patent, lecz nie znaczy, że robi to dobrze… Na początek trochę dziwactw związanych z filmem. Oryginalna adaptacja pojawiła się najpierw jako seria telewizyjna. Sequel wylądował a kinach. Podobno w bardzo ograniczonym nakładzie, ale jednak. Dalej robi się jeszcze lepiej. Pierwszy film pominął finał książki. Tytuł sequela sugeruje, iż może chodzi właśnie o ten brakujący fragment. Nic z tego. Powracającym jest Joe Webber, który kiedyś tam spędził kilka dni w Salem i wyjechał. To nadal nie koniec osobliwości. Kolejną jest brak jakichkolwiek powiązań z poprzednikiem. Nie licząc miejsca akcji, nie powraca ani jedna postać, żaden z wątków – nic. Zgadza się, mamy sequel, który nie dość, że niczego nie kontynuuje, to jeszcze wszystkiemu zaprzecza, prezentując alternatywne wydarzenia… Na tym tle nawet plakat promujący wprowadza w błąd, gdyż po Barlowie również ani śladu.

W takim razie jak Return wypada jako film? Równie słabo. Nic tu się kupy nie trzyma. Dialogi są drewniane, aktorstwo istnieje chyba tylko na dyplomach lub umowach aktorów, zaś cała opowieść mimo przyzwoitych punktów fabularnych (bycie kronikarzem wampirów, szantaż, egzystencja oraz kultura pijawek i uzależnionych od nich ludzi) nie może się zdecydować, czy chce być horrorem, czy komedią. Wg mnie horrorem nie jest, bo poza nieco interesującą muzyką (nie zawsze trafnie dobraną) nie potrafi stworzyć nastroju. Nawet walka finałowa z głównym złodupcem to praktycznie okładanie worka treningowego. Nie pomaga też kurczowe trzymanie się mitologii związanej z wampirami – konieczne spanie w trumnie. Podczas gdy książka dobitnie podkreślała, iż krwiopijcom bliżej do szczurów lub karaluchów, które nie są wybredne w kwestii schronienia, tutaj wystarczy spalić trumnę, by wąpierz nie miał dokąd wrócić przed wschodem słońca. Do komedii Powrotowi równie daleko, gdyż dowolny dowcip jest tak żenujący, iż najsuchsze ze współczesnych sucharów to przy nich materiał na standup. Jedyną niepodważalną zaletą A Return to Salem’s Lot jest niemal dwukrotnie krótszy czas trwania w stosunku do pierwowzoru.

ARtSL można oglądać tylko jako ciekawostkę lub pijąc z ekipą i licząc, że w tym stanie przyjdą nam do głowy dowcipy lepsze od serwowanych przez autorów. Moja ocena: 1+.

niedziela, 2 marca 2025

Salem’s Lot (1979)

Nie po to człowiek odświeża sobie książkę, by nie obejrzeć potem filmów, zaczynając od najstarszego. Tylko o ile w przypadku książki nie żałuję ponownej lektury, o tyle pierwszy seans nie napawa już optymizmem. Tutaj muszę podkreślić, iż oglądałem trzygodzinną wersję, co przy wymienionych niżej wadach robi wrażenie, choć na pewno nie to zamierzone.

Nie mam pojęcia, dla kogo zrobiono ten film. Fabuła naśladuje książkę bardzo, ale to bardzo ogólnikowo. Jest powrót pisarza do Salem, jest wprowadzające się zło i kilka imion się zgadza. Cała reszta? Ni cholery. O historii samego miasta chyba nic się nie mówi, a postacie poza obecnością na ekranie reprezentują niewiele. Ba, wielu z tych książkowych zwyczajnie brakuje, zaś ich cechy przerzucono na innych bohaterów. Np. zabrakło Jimmy’ego Cody’ego, teraz lekarzem jest ojciec Susan Norton. Brak jakichkolwiek scen pokazujących, jakie zmiany zachodziły w całym mieście. Budowę napięcia można wyrzucić na śmietnik. W książce po prologu konstrukcja była ujawniania stopniowo, natomiast tutaj „straszną” muzykę pcha się w każdy fragment bez dialogu. Efekt końcowy jest tak kuriozalny, że brakuje tylko kogoś idącego do wychodka przy akompaniamencie tutejszych utworów. Mało tego, w książce King powiększał także kaliber zbrodni (nie tylko tych bezpośrednich) Barlowa przy każdym wydarzeniu. Tutaj zdarzają się przestoje, w trakcie których jesteśmy „straszeni” muzyką, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Potem następuje wysyp kilku kluczowych wydarzeń jednocześnie, jakby autorzy przypomnieli sobie, że coś takiego było, i znowu przestój. Już pominę finał, który ma zupełnie inny wydźwięk i nie chodzi tu o poziom grozy. Jest zwyczajnie bez sensu.

Kolejnym problemem, jaki mam z Salem’s Lot jako adaptacją, jest dobór aktorów. Nie licząc bodajże szeryfa i nauczyciela wiele osób wygląda zbyt staro. Po Strakerze spodziewałbym się kogoś wyższego, ale nawet jeśli wizualnie pasowałby do wyobrażenia, byłby do chrzanu przez naprawdę słabe dialogi, brak charyzmy i jakiegokolwiek generowania poczucia zagrożenia. W książce wystarczyło, że spokojnie konwersował z Markiem i opisywał czekające go spotkanie i już człowiek czuł się nieswojo. Barlowa spotkał jeszcze gorszy los. Przy okazji książki wspominałem, iż jest to tak naprawdę względnie współczesna wariacja na temat Draculi/Nosferatu. Tutaj ktoś potraktował to dosłownie, bo Barlow to brzydka kopia (co jest o tyle zabawne, że oryginał do urodziwych nie należał) hrabiego Orloka. Gdzie mu tam do podstępnego i złośliwego sukinsyna o przesadnie idealnych rysach twarzy, jakiego znajdziemy na kartach powieści.

Czy jeśli nie czytaliście książki, to będziecie mieć bardziej udany seans? Nic z tych rzeczy. Problemy z tempem dotyczą także tego podejścia. Akcja lubi sobie skakać od sceny do sceny, wiele z nich jest niepotrzebnych. Ja wiem, że Ben Mears często gapił się na dom Marstenów, ale do tego powinny wystarczyć wstęp i podkreślenie, że widać go z jego okna, a nie gapienie się w co drugiej scenie z jego udziałem. To samo z bezsensownymi spotkaniami Strakera i Mearsa zanim akcja się rozkręci – zachowują się, jakby mieli od lat kosę i tylko czekają, który wyskoczy pierwszy, choć nigdy wcześniej się nie widzieli.

Czy w ogóle jest coś dobrego w tej adaptacji? Sceny z wampirami są w porządku i jeśli na moment zapomnieć, że Barlow ma być Barlowem, a nie podróbką Orloka, to również daje radę. Sęk w tym, że sceny z pijawkami da się policzyć na palcach jednej ręki, co przy trzygodzinnym seansie nie zachęca do wysiedzenia całości.

Zostały mi jeszcze trzy odsłony do obejrzenia. Natomiast Miasteczko Salem (1979) dostaje ode mnie zbyt wyrozumiałe: 2-.