środa, 11 lipca 2012

Batman: Arkham City DLC: Harley Quinn’s Revenge

Jakiś czas po wydarzeniach z Arkham City policja Gotham otrzymuje zawiadomienie, iż Harley Quinn zabarykadowała się w hucie w dzielnicy przemysłowej Arkham. W sumie pewnie zostawiono by ją w spokoju, gdyby nie to, że posiada cholernie wielki arsenał i kilku policjantów jako zakładników. Podobno Batman miał sprawdzić, co się dzieje, ale zaginął w akcji. W ten oto sposób zaczynamy jako Robin.

Oczywiście cały dodatek nie jest poświęcony wyłącznie Timowi, Bruce również zostanie dorzucony w trakcie. I w zasadzie na tym kończą się zalety. Teren działań to jeden niewielki budynek w dokach, 1 pomieszczenie huty i baaardzo pobieżne krążenie po dzielnicy przemysłowej. Zadania są powtórką pomysłów z podstawki, a walki są tak idiotyczne i bez polotu, że wygląda to, jakby ktoś na siłę dorobił wątek z ratowaniem policjantów do map z trybu challenge...

Gdzieś w internecie doszukałem się wypowiedzi, jakoby to DLC doskonale pokazywało zmiany, jakie zaszły w psychice Harley oraz Batmana. Niestety moim zdaniem jest to jakaś nadinterpretacja. Quinn jest tak samo popieprzona, jak zwykle, z tą różnicą, że teraz posiada o wiele mniej odzywek, wszystkie skupiają się na Jokerze, przez co jest bardziej irytująca od zdartej płyty. Batman bardziej oziębły i zdystansowany? Hmm, nie, niespecjalnie. W kwestii klimatu również nic nowego i to w zasadzie tyle.

To chyba moja wina, po zwiastunie oczekiwałem nie wiadomo czego, a dostałem DLC, które trwa lekko ponad godzinę (dokładnie 1 godzinę i 15-20 minut) i nie wnosi do Arkham City kompletnie nic nowego, a swoje kosztuje (gdy je kupowałem, cena  wynosiła około 10 euro, co na PLN dawało lekko ponad 40zł). Moja ocena: 2+ (od 1 uchronił je Robin oraz jego gadżety).

czwartek, 5 lipca 2012

Spider-Man (2002) vs. The Amazing Spider-Man (2012)

Tytuł wpisu nie do końca precyzyjny, gdyż pojawi się wiele elementów także z dwóch kolejnych filmów Raimiego, ale że główna oś fabularna to pochodzenie Człowieka-pająka, stąd taki pomysł.

Zacznę od tego, że lubię tak trylogię Raimiego, jak i nowy film. Pierwszy Spider-Man to strasznie płaski film, z przerysowanymi postaciami i takąż fabułą. Bardziej przypomina kreskówkę dla dzieci robioną przez autorów Power Rangers przy pomocy cholernie rozdmuchanego budżetu. Nie posiadał emocji i nawet tragedia w postaci śmierci wujka Bena była wydarzeniem tylko w życiu bohaterów, nie widza. Pozostałe wydarzenia prowadzące do powstania Spider-mana były ledwie zaakcentowane, byle tylko przyśpieszyć wskoczenie Petera w kostium. Aktorzy starają się na tyle, na ile pozwala im na siłę upchnięty w konwencję scenariusz (choć trzeba przyznać, że Willemowi Dafoe to nie przeszkadzało). Wygląd Zielonego Goblina jak był, tak jest kiczowaty, a efekty specjalne wyraźnie się postarzały. Czy to źle? Nie, bo film wciąż zapewnia lekką, łatwą i przyjemną rozrywkę na wolne popołudnie, a przy tym jest na tyle dynamiczny, że się nie nudził. Do tego zawiera sporo popkulturowych smaczków nawiązujących do głównego bohatera (ot choćby wariacje piosenki z serialu animowanego z 1967).

The Amazing Spider-Man ma zupełnie inne tempo prowadzenia akcji, inny sposób opowiadania oraz inne podejście do widza. Bliżej mu do Batman Begins, niż jakiejkolwiek innej kinowo-serialowej wersji Człowieka-pająka. Jednak w odróżnieniu od Batmana, TASM nie odrywa się od swoich komiksowych korzeni (początek przy całej swojej zajebistości jest moim zdaniem bardzo niekomiksowym filmem). Do każdego z najważniejszych wydarzeń dochodzi się powoli, pozostawiają one ślad, a konsekwencje przewijają się też poza scenami, w których się rozegrały. Emocji jest więcej, są lepiej uzasadnione i nie pojawiają się ot tak znikąd. Oczywistym jest, że pod kątem efektów specjalnych i sekwencji z komputerowo generowanym Pająkiem obraz będzie lepszy od filmu z 2002 roku (zwłaszcza, że sporo tutaj zabawy oświetleniem, które maskuje potencjalne niedociągnięcia). Jednak w kwestii huśtania się na pajęczynie, czy po prostu skakania między budynkami nic odkrywczego nie zobaczymy (no może fragmenty z widokiem z pierwszej osoby, choć jeśli ktoś grał np. w Mirror’s Edge, to też niczego nowego nie uświadczy), tylko rozbudowanie pomysłów konkurenta. Jedynym z ogólnych aspektów, w którym nowy SM wyraźnie przegrywa, jest muzyka. Tutaj można powiedzieć o niej tylko tyle, że stanowi tło, ale nijak nie zapada w pamięć, podczas gdy motyw przewodni Danny’ego Elfmana jestem w stanie zanucić nawet obudzony z głębokiego snu w środku nocy (podobnie sprawa ma się z motywem przewodnim Batmana, też autorstwa Elfmana; utworów towarzyszących Nietoperzowi było wiele, ale gdyby zapytać kogoś, jaka muzyka się z tą postacią kojarzy, będzie to prawie na pewno motyw z Batmana z 1989, albo jego wariacja).

Najwięcej różnic występuje między poszczególnymi wersjami postaci oraz rolami, jakie im przypisano, o czym słów kilka poniżej.

Peter Parker/Spider-Man


Moje pierwsze spotkanie z wykonaniem Tobey Maguire’a było bardzo pozytywne, a drugi film tylko mnie w tym utwierdził. Trzeci skutecznie zniechęcił do tego stopnia, że i pierwszy zaczął irytować. Wersja Maguire’a nieźle spisuje się jako nerd lat ’90, ale poza tym to wieczny mazgaj, który nie zyskuje pewności siebie nawet po zdobyciu mocy. Jako widz nie potrafiłem uwierzyć w tę jego miłość do Mary Jane, gdyż w jego wykonaniu było to tak sztuczne, jakby wzięte z jakiegoś podręcznika. Owszem, mieli kilka fajnych scen razem, ale wszystkie z nich były albo w najbardziej lubianej przeze mnie części drugiej lub gdy Peter był w kostiumie. Jako nastolatek Tobey również się nie sprawdził – raz że ten okres Raimi potraktował bardzo po macoszemu, dwa że zachowanie Petera miało się nijak do bycia nastolatkiem. Przeistoczenie się w Człowieka-pająka jest krótkie, większości umiejętności Peter uczy się raz dwa, a potem w zasadzie nie popełnia błędów, co najwyżej dostaje łomot.

Jako Spider-Man Tobey spisuje się lepiej. Jest bliższy komiksowi, choć i tak ta wersja została wykastrowana z większości humoru i docinek, jakie charakteryzowały pierwowzór. Ciekawostką jest to, że tutaj sieć wytwarzana jest w gruczołach na nadgarstkach Petera. W komiksach można było się zetknąć z takim rozwiązaniem, ale trwało ono bardzo krótko i zniknęło chyba bez słowa wyjaśnienia (a przynajmniej ja takowego nie kojarzę).

Andrew Garfield jest dużo bardziej przekonujący jako Peter Parker. Jego wersja nawiązuje poniekąd do uniwersum Ultimate, ale to raczej pod względem unowocześnienia wizerunku, niż bezpośredniej adaptacji. Jako nastolatek przeżywa po cichu swoje problemy i zauroczenie Gwen, próbuje stawać w obronie słabszych, a do tego jest geniuszem (co ma swoje uzasadnienie fabularne, którego brakowało poprzednikowi). Przemiana w Pająka przechodzi u niego wolniej, a nowe możliwości potęgują jego nastroje, co odbija się na otoczeniu, gdy Parker czuje się zagrożony lub jest wkurzony. To ostatnie jest świetnie pokazane ot choćby przez takie drobiazgi, jak podnoszenie głosu na rodzinę (więcej niż raz), czy trzaskanie drzwiami. Poza tym w ciągu filmu zmienia się i dorasta, wyzbywając się sporej dozy niepewności i pierdołowatości (czego wersja Maguire’a nie zrobiła przez 3 filmy!).

Pająk w jego wykonaniu to osobnik strasznie pyskaty, pewny siebie i zadziorny (czyli jak w komiksach). Nie liczy się z konsekwencjami i tak naprawdę dopiero uczy się odpowiedzialności znanej ze słów wujka. Po względnie dobrym opanowaniu (to jest fajny zabieg, w którym mimo bycia coraz lepszym Peter wciąż popełnia błędy i widać przestoje, gdy kombinuje, co zrobić dalej) swoich mocy jego uczucie względem Gwen nabiera rozpędu, jaki Maguire okazał dopiero w drugim filmie (a i to tylko dzięki Octaviusowi) i widz nie ma wątpliwości, że Parker się w niej zakochuje coraz bardziej. Pajęcza sieć w tej wersji wraca do korzeni – Peter sam konstruuje wyrzutnie, które są dość delikatne i mają ograniczony zapas sieci, co staje się ważnym punktem w fabule. Jedynym minusem dla niektórych może być fakt, że właściwego Spider-Mana nie ma aż tak wiele, stąd też porównanie do Batman Begins. Tak czy siak, w tym zestawieniu nowy Człowiek-pająk jest ciekawszy.

Mary Jane vs. Gwen Stacy, czyli pajęcza miłość życia (na chwilę obecną ;)


Panna Watson zwyczajnie mi się przejadła jako postać. Po wszystkich wzlotach i upadkach, jakie zaliczył związek Mary i Petera, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, czym jeszcze mogą mnie w tej postaci zaskoczyć autorzy. Jest ona tak samo wyeksploatowana, jak Lois Lane w Supermanie. Jednak mniejsza z tym. Odniosę się bezpośrednio do gry Kirsten Dunst. Jest naprawdę w porządku. Nie jest to hollywodzko przerysowana „OMGALEZAJEBISTALASKA!!!1ONEONE”, na którą ją niekiedy kreują, tylko zwykła, sympatyczna i ciepła dziewczyna z sąsiedztwa, która ma swoje marzenia, a przy tym przyszło jej przeżyć niejedno piekiełko w rodzinnym domu. W wykonaniu Dunst wszystkie te elementy znajdziemy, a jej największa zaleta – postać MJ się zmienia. Fakt – nadal nie wierzę w to jej uczucie do filmowego Petera, ale cała reszta wydarzeń z nią związanych jest przekonująca. Trochę się pośpieszono z jej wyborem na partnerkę głównego bohatera, ale co tam – ta wersja jest już zamknięta.

Z Gwen sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. TASM podchodzi do niej dość wiernie, gdyż zarówno w oryginale, jak i tutaj jest to pierwsza wielka miłość Petera. Dowcip polega na tym, że ta dziewczyna będąca zaprzeczeniem stereotypu o blondynkach, przewinęła się także w jednym z filmów Raimiego – Spider-Man 3 – gdzie również była 2gim geniuszem w klasie Petera (u Raimiego na studiach), ale służyła tylko jako narzędzie do kilku scen i strasznie głupkowatego popisu Parkera w jednej z knajp. Stacy z filmu Webba jest  przedstawiona dużo lepiej. Nadal pochodzi z bogatej rodziny, nadal jest genialna (ba, pracuje w budynku Oscorp jako asystentka doktora Connorsa), ale jest dużo bardziej... hmm, nie wiem, przyziemna? Jej zachowanie jest naprawdę naturalne, a Emma Stone gra z wdziękiem. Związek z Peterem ma swoje powolne, acz urocze tempo, a powody zakochania się jednego w drugim są zawsze widoczne. W pewnym momencie wręcz chciałem, żeby cały film poświęcono tylko temu wątkowi, ale wtedy nie nazywałby się Spider-Man. Tak więc Mary Jane Kirsten Dunst to fajna i wiarygodna postać, jednak jeśli wziąć pod uwagę cały zestaw – ponownie lepiej wypada The Amazing Spider-Man.

Ci źli: ten rechoczący i ten oślizgły, czyli Green Gobiln vs. The Lizard


Willem Dafoe kradnie cały show. Jest przerysowany, komiczny, a mimo to jakoś nie miałem wątpliwości, co do autentyczności jego zachowań. Klasa sama w sobie. Niektórzy będą wytykać, że prawdziwy Goblin nie odbyłby z Pająkiem takiej rozmowy o łączeniu sił, jaka miała miejsce na dachu w filmie Raimiego. Mnie to akurat przypadło do gustu. Obaj kolesie dopiero zaczynali swoje kariery i tak naprawdę kto wie, jak mogłoby się to potoczyć, gdyby nie było tak czarno-białe. Niezależnie od postaci, w jakiejś pojawia się Norman na ekranie – każda scena z jego udziałem dawała mi wiele frajdy, zaś jego rozmowy z własnym ego przed lustrem to po prostu majstersztyk. Jedyną wadą tego gościa jest jego strasznie paskudny kostium. Z jednej strony rozumiem, dlaczego zdecydowano się na pancerz (w końcu wstępnie był to projekt dla wojska), z drugiej nijak nie mogę pojąć, jakim cudem przeszła ta paskudna, karykaturalna, posiadająca 1 wyraz pyska maska. To właśnie ona sprawia, że ma się wrażenie, iż film był robiony przez kogoś związanego z Power Rangers.

Przeciwnikiem w nowym filmie jest Curtis Connors aka The Lizard. Tutaj sytuacja ma się nieco podobnie do tej z Gwen. Connors przewinął się w tle przez wszystkie filmy Raimiego. W jedynce był tylko wspomniany w rozmowie (że zwolnił Petera), w dwójce jest wykładowcą Petera, w trójce wraca w tej samej roli, a do tego służy Parkerowi pomocą w badaniach nad symbiontem. Jest to rola na tyle mała, że w zasadzie można tylko o niej wspomnieć. Krążyła też plotka, iż jeśli pojawiłby się 4ty film (niekoniecznie w reżyserii Sama, ale zgodny z jego kontinuum), to wrogiem byłaby właśnie ta wersja Connorsa przeistoczona wreszcie w Jaszczura. Jak widać wyszło połowicznie.

Nowy Connors sprawdza się dobrze jako doktor. Przez wzgląd na okoliczności jest bohaterem bardziej złożonym, niż poprzednik. Ma dużo więcej do ukrycia, ale to już polecam odkryć na własną rękę podczas seansu. Jako Jaszczur jest wielki (i wbrew gabarytom cholernie zwinny), potwornie silny, robi konkretną demolkę, a w kilku scenach skutecznie zahacza o akcenty horroru. Nie do końca podoba mi się projekt pyska potwora, przez który odnosiłem wrażenie, że ktoś usilnie próbuje naśladować Killer Croca – jednego z wrogów Batmana. Drugim minusem jest scena, w której Connors rozmawia ze swoim alter ego. Zrozumiałym jest, iż to nie tak popieprzona persona, jak Green Goblin i tym samym nie musi być tak ekspresywny jak Dafoe, ale uważam, że Rhys Ifans mógłby te różnice jakoś lepiej odegrać. W tym aspekcie punkt należy się (mimo durnej maski) Goblinowi.

Rodzina, czyli Ben i May Parker


W SM z 2002 jest ich w zasadzie tak mało, że aż ciężko coś konkretnego napisać. Ben pojawia się chyba tylko po to, by zaznaczyć, że taka postać była, wygłasza swoje słynne „With great power etc.”, po czym wynoszą go w worku na zwłoki. To właśnie jeden z przykładów zapierdzielania z podstawami lore’a, byle tylko przejść do właściwej akcji. Ciotka May z kolei zachowuje się tak, jakby wykonywała polecenia scenarzysty co do linijki, nie więcej. Wizualnie ci Parkerowie pasowali mi do swoich ról. Podobnie jak Peter jako geek, wujostwo w jakiś sposób krzyczą swoim wyglądem: lata ’90, więc tyle dobrego.

Ben i May z The Amazing Spider-Man to zupełnie inna bajka. Zacznijmy od tego, że Martin Sheen zwyczajnie wymiata, za co by się nie zabrał. Ben w jego wykonaniu to przyjaciel, opiekun oraz ojciec wpajający stanowczo zasady moralne, którymi kierował się w życiu (zresztą nie tylko on). Napięcie, jakie rośnie między nim, a Peterem jest przedstawione dużo lepiej (chociażby przez sam fakt, że poświęcono mu więcej czasu), a przez to i finał jego czasu ekranowego jest dużo bardziej dramatyczny. Ma to tak wielki wpływ na Petera, że gdy zaczyna działać jako Pająk, w pierwszej kolejności robi to z zemsty. Dopiero po jakimś czasie dociera do niego sens słów wuja, co zmienia jego zachowanie. May także przeżywa śmierć intensywniej od swojej poprzedniczki. Jest niestabilna emocjonalnie, roztrzęsiona, a Peter wcale jej tego nie ułatwia. Dojście do porozumienia zajmuje im trochę czasu. Taki stan rzeczy ma związek z tym, iż akcja po śmierci Bena jest prowadzona bezpośrednio – mijają kolejne dni, a nie jak u Raimiego – skok do końca szkoły średniej i tak naprawdę cholera wie, co się działo w międzyczasie. Ponownie wygrywa TASM.

Wsparcie, czyli postacie będące gdzieś w tle lub niewiele bliżej


Kapitan Stacy u Raimiego pojawił się w trzecim filmie. Sceny z jego udziałem można policzyć na palcach jednej ręki, a jego rola nie zapada w pamięć. Co najwyżej moment na komisariacie może przywodzić na myśl to, co będzie miało miejsce w najnowszym filmie. W TASM kapitan jest typowym nadopiekuńczym stróżem prawa, który wychodzi z założenia, że nawet łapanie przestępców powinno odbywać się wedle określonych zasad. Oczywiście na tym obrazie świata pojawia się rysa w postaci Człowieka-pająka, który działa wbrew wszystkiemu, w co Stacy wierzy, czyniąc zeń osobistego wroga nr 1. Siłą rzeczy z większą ilością czasu na wizji i osobnym wątkiem nowy kapitan musiał wypaść lepiej, stereotypowo, ale jednak lepiej.

Drugą postacią, która pozostawia w życiorysie Parkera jakiś ślad jest Flash Thompson. W obu przypadkach jest to lokalny osiłek, który lubi dać kujonom w mordę, ale nawet tak prosta w założeniach osoba cholernie różni się w obu filmach. U Raimiego poznajemy go jako gościa, który jest aktualnym chłopakiem Mary Jane, lubi dokuczać geekom, ale przypieprzy tylko wtedy, gdy ktoś zdenerwuje (czytaj gdy scenariusz każe, nie czuć tu żadnej spontaniczności). Do tego jest to kolejny osobnik, który w ogóle się nie zmienia. Ciekawostką w tej wersji jest chyba tylko to, że gra go Joe Manganiello, obecnie znany szerszej widowni jako Alcide Herveaux.

Flash z TASM ma więcej cierpliwości, ale jest przy tym brutalniejszy i w pewien sposób bardzo, ale to bardzo współczesny. Gdy Peter po upadku nie podnosi się, Flash w pewnym momencie przestaje prosić, by wstał, zaczyna kopać leżącego. Co jednak jest najciekawsze, pokazano też jego ludzką stronę. Wkurzony – bije, ośmieszony – wycofuje się, a dalej jest przecież jeszcze śmierć Bena, z którą Peter musi sobie radzić także w szkole, na co Flash nie pozostaje obojętny. Brawo, nawet takiego osiłka autorzy filmu potrafili przedstawić w interesujący sposób.

Jak już wspomniałem we wstępie, lubię obie kinowe wersje przygód Spider-Mana. Film Raimiego jest kiczowaty i płytki, ale nie sposób mu odmówić pewnego uroku, dynamiki oraz faktu, że niejako stanowił przepustkę dla wszystkich późniejszych adaptacji komiksu na wielki ekran, za co w moich oczach zasługuje na 4-. The Amazing Spider-Man garściami czerpie ze współczesnych adaptacji komiksowych, wybiera to co najlepsze, by tym razem w sposób dojrzalszy opowiedzieć o początku Człowieka-pająka. Jego tempo jest wolniejsze, większy nacisk kładzie się na emocje (co miłośnikom akcji-akcji-akcji niekoniecznie musi przypaść do gustu), ale niezależnie od proporcji jest w moim odczuciu filmem w każdym calu lepszym. Moja ocena: 5-.

O ile dobrze kojarzę, to prawami do filmowej postaci SM zarządza ktoś inny, niż duet Marvel/Disney. Mam jednak cichą nadzieję, że firmy w pewnym momencie dogadają się na tyle, by Pająk mógł zagościć na ekranie wraz z Avengers. Jeśli jednak będzie to wymagało kolejnego rebootu serii, to niech to zrobią tak, jak w The Incredible Hulk, by nie marnować na to ponownie całego filmu.

P.S. Jak tylko widowisko dobiegnie końca, pozostańcie na swoich miejscach. Po głównych nazwiskach osób odpowiedzialnych za film pojawia się dodatkowa scenka (wreszcie nie trzeba czekać do końca napisów). I tak, nawet w moim małym mieście obsługa kina poczekała, aż ludzie ją zobaczą i dopiero wtedy włączono światła. Sequel będzie jak nic. Go, Spidey, go!

poniedziałek, 2 lipca 2012

George R.R. Martin – Gra o tron

“W Zachodnich Krainach o ośmiu tysiącach lat zapisanej historii widmo wojen i katastrofy nieustannie wisi nad ludźmi. Zbliża się zima, lodowate wichry wieją z północy, gdzie schroniły się wyparte przez ludzi pradawne rasy oraz starzy bogowie. Zbuntowani władcy na szczęście pokonali Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, zasiadającego na Żelaznym Tronie Zachodnich Krain, ale tyranowi udało się zbiec; śmierć dosięgła go z ręki gwardzisty. Niestety, obalony władca pozostawił potomstwo, równie nieobliczalne jak on sam... Opuszczony tron objął Robert – najznamienitszy z buntowników. Minęły już lata pokoju i oto możnowładcy zaczynają grę o tron.”

Trochę mi zajęło rozprawienie się z pierwszą częścią cyklu Pieśni lodu i ognia, ale było warto. Jak wiele osób, do przeczytania tej książki zachęcił mnie widowiskowo zrealizowany serial (choć o jej istnieniu wiedziałem już kilka lat temu, gdy po raz pierwszy przeczytałem o grze planszowej). Na chwilę obecną nie ma chyba ludzi, którzy nie kojarzą, o czym jest ta opowieść. A jeśli jeszcze są tacy i do tego nie wystarcza im cytat z okładki zamieszczony na początku wpisu, to w wielkim skrócie chodzi o rozgrywki polityczne, intrygi i wojny w świecie low fantasy (ta odmiana, gdzie jest stosunkowo mało fantasy, a więcej klimatów rodem ze średniowiecza). Mamy więc ciekawie zawiązaną akcję, złożone postacie oraz taką ilość wątków, że na nudę nie ma co narzekać, ale... Gra o tron to opasłe tomiszcze, a ilość zakończonych wątków jest... znikoma. Jasne – dzisiaj, gdy wiadomo, że to cały cykl, a nie jedna książka, można liczyć na pociągnięcie i zamknięcie wszystkiego w kolejnych częściach (choć z tego, co mówią znajomi i rodzina będący po lekturze poszczególnych tomów, niespecjalnie to idzie, a nowych informacji wciąż przybywa). Jeśli jednak czytać Grę o tron jako pojedynczą książkę, to akcji brak wyraźnej konkluzji. Mimo to polecam lekturę tak miłośnikom fantasy, jak i ludziom unikającym tego gatunku, gdyż pierwsza część Pieśni lodu i ognia to zwyczajnie bardzo dobra książka. Moja ocena 5-.

Skoro mam za sobą literacki oryginał, mogę wreszcie ocenić poziom adaptacji serialu. Zgodnie z mechanizmami rządzącymi adaptacjami, trochę pominięto, drugie tyle dodano, ale najważniejsze wydarzenia są. Najbardziej zauważalną różnicą jest wiek postaci – wszystkim dodano po kilka lat. Poza tym niektóre wypowiedzi przypisano innym osobom (a szkoda, bo np. Jon Snow mówiący o nazwie miecza, który otrzymał od dowódcy Straży, zyskiwał w oczach owego dowódcy – w serialu te słowa wypowiada właśnie Mormont). Przy okazji opisu wrażeń z serialu wspomniałem o przegadanych scenach – paradoksalnie, te przegadane, to właśnie dodatki, których w książce nie ma (ot, choćby rozmowa Renly’ego z Lorasem jest nudna jak cholera i służy chyba tylko pokazaniu ich związku). Z kolei pominięte rzeczy... cóż, nie zawsze czuje się ich brak, ale np. wątek Allisera ciągle dopieprzającego Jonowi jest po wycięciu kilku scen cokolwiek dziurawy. Zapewne dobór aktorów do niektórych ról jest dyskusyjny, ale mnie się podobał, a ich gra jest świetna. Moja ocena adaptacji: 4.