poniedziałek, 9 grudnia 2013

Runaway: A Twist of Fate

Tak, tak i jeszcze raz TAK! Na całe szczęście przy wpisie o The Dream of the Turtle pomyliłem się, sugerując, że jedna pierdoła z jedynki zostanie rozdmuchana na dwie gry, a tym samym nadużyta, w efekcie czego powstałyby matrixpodobne sequele. Nie mam pojęcia, czy to zasługa recenzji, które się pojawiły po premierze Snu, czy może sami twórcy od początku tak planowali, ale A Twist of Fate elegancko wybrnął z bagna, w jakie zapędzono serię w części drugiej.

Od samego początku fabuła sprzedaje graczowi taki cios w łeb, że ten siedzi ze szczęką u stóp jeszcze parę minut po zakończeniu intra. Nie wiadomo, ile dokładnie czasu minęło po Runaway 2, ani co zaszło między tamtą grą, a numerem 3. Wiadomo tylko, że w konsekwencji Brian Basco staje przed sądem. Zarzutem jest zabójstwo. Po wydaniu wyroku trafia do psychiatryka, a zaraz potem rozpoczyna się pierwszy rozdział gry o wdzięcznym tytule: Brian Basco is Dead, w którym gracz wciela się w Ginę. Ta ostatnia po zakończeniu ceremonii pogrzebowej otrzymuje telefon od… Briana… Od tej pory gra jest nasza. No serio, takiego mindfucka się nie spodziewałem. W tym miejscu muszę pochwalić scenarzystów za jeszcze jedną rzecz, jednak nie obędzie się bez małego spoilera. Tak więc jeśli nie chcecie wiedzieć nic kompletnie, przejdźcie do następnego akapitu. W R2 narzekałem na zbyt duży udział Joshuy, wątek Trantorian oraz ich surowca trantonite’u. Przez co ucierpiała jakość opowieści oraz zagadki. Z kolei jak napisałem wyżej, A Twist of Fate wybrnął z tego, choć nie wiem, czy to od początku było planowane, czy może było efektem recenzji. W trakcie R3 przewija się postać, która wysłuchuje Briana streszczającego wydarzenia poprzedniej gry. Ów słuchacz dochodzi do wniosku, że Basco wyobraził sobie te wszystkie banialuki (dwie sytuacje z końcówki R3 zdają się potwierdzać tę teorię), żeby „obronić się” przed rzeczywistością. Co prawda w takiej interpretacji też znajdzie się kilka dziur związanych choćby z nieobecnością kilku postaci, ale szczerze powiedziawszy to wolę takie dziury w przeciwieństwie do absurdalnego wydźwięku Snu. Dzięki temu zabiegowi trzeci Runaway wraca na „przyziemny” szlak wytyczony przez pierwszą grę, za co twórcom chwała, chwała i jeszcze raz chwała! Naturalnie, jeśli komuś nowa interpretacja nie odpowiada, zawsze może ją zignorować i brać gry takimi, jakie są.

Sama fabuła pęka w szwach od humoru, zaś sposób prowadzenia akcji, rzucający nas od postaci do postaci, zapewnia jego różnorodność. Niestety tu pojawia się pierwszy zgrzyt, niewielki, ale jednak. Otóż tego pomysłu zdecydowanie nie wykorzystano w pełni. Prowadzenia różnych bohaterów jest mało, a jednoczesnego grania kilkoma z nich nie ma prawie wcale – szkoda. W obsłudze gry pojawiły się 2 istotne zmiany. Po pierwsze – mamy opcję podświetlenia wszystkich fragmentów lokacji, na których można działać. Tyczy się to przedmiotów do zebrania, miejsc do obserwowania oraz wyjść z danego obszaru. Prosty i przyjemny sposób na wyeliminowanie pixel huntingu, jeśli ktoś go nie lubi. Drugą taką zmianą jest system podpowiedzi. Zamiast szukać solucji w sieci, „dzwonimy” do siedziby wydawcy gry, w której Joshua przesiaduje gotów, by nam pomóc. Podpowiedzi są proste typu: sposobem na dosięgnięcie tego przedmiotu jest stanięcie na jakimś podwyższeniu – i kombinujecie, co tu podstawić, żeby wleźć wyżej. Dzięki takiemu zabiegowi nie ryzykuje się żadnych spoilerów, a i gry nie trzeba minimalizować, żeby dowiedzieć się więcej. Nie żeby zagadki były jakoś specjalnie trudne (poziom jest z rodzaju tych średnio-łatwych), ale miło, że udostępniono taką opcję.

Graficznie utrzymano ten sam styl, co w poprzednich odsłonach. Animacje są równie płynne. W rozdziale szóstym zdarzyło się, że ni z tego, ni z owego przesuwało mi postać i zamiast przez okno wchodziła ona przez ścianę, ale było to kompletnie losowe i na szczęście nie wpływało na rozgrywkę. Muzyka ponownie jest klimaciarska i fajnie się jej słucha tak w grze, jak i poza nią. Jeżeli zaś chodzi o aktorstwo…. Jest ok, ale słychać, że obsada uległa zmianie, co nie każdemu musi przypaść do gustu.

Jeżeli miałbym wskazać jeden duży problem z Runaway 3, to byłby to czas trwania gry. Niestety jest to najkrótsza z części. Gra wynagradza to sposobem, w jaki wiąże wszystkie odsłony oraz ilością radochy skondensowanej w fabule i dialogach, ale podejrzewam, że nie każdemu to wystarczy. Niemniej jednak warto było przemęczyć się przez Runaway 2, by móc cieszyć się trójką na całego. W moich oczach jest ona tak samo fajna, jak pierwsza gra, a jeśli już zaczęliście przygodę z serią, to jest to pozycja obowiązkowa. Moja ocena: 5-.

Young Justice / Young Justice: Invasion

Na początku nie wiedziałem, jak do tego podejść. Komiksowej wersji tego tytułu nie kojarzę (nie mam na myśli serii, która powstała, by uzupełnić serial). Nie mam pojęcia, czy zamierzano w ten sposób zrobić wariację nt. Titans, czy rzeczywiście adaptować Young Justice. Potraktowałem więc serial jako kolejną odsłonę animowanego uniwersum DC, bez odniesienia do komiksów.

Pomysł wyjściowy może na dzień dobry odrzucać. Otóż chodzi o drużynę podpiętą pod Justice League, składającą się z samych partnerów takich bohaterów jak Batman, czy Green Arrow. Wniosek nasuwa się sam: zrobić miniaturki znanych postaci i wrzucić do TV, a dzięki wiekowi postaci małolatom będzie łatwiej się odnaleźć. Zwłaszcza, że każdy z bohaterów ma odzwierciedlać inny, sławny pierwowzór: Robin (Dick Grayson) – Batman; Aqualad – Aquaman; Miss Martian – Martian Manhunter; Superboy – Superman; Artemis, Speedy/Red Arrow – Green Arrow; Kid Flash – Flash. Na szczęście okazało się, że młodsze modele nie są tylko kalkami swoich przełożonych. Mają własne ambicje, problemy, a zdobyte doświadczenie wykorzystują po swojemu. Poza tym ich wiek faktycznie gra rolę – dorastają, chcą być akceptowani, chcą dowieść swojej wartości. Pierwszy sezon robi mocne wrażenie swoją dojrzałością oraz złożonością, choć trzeba przyznać, że notoryczne powtarzanie przez głównych złych, że to nieważne, że bohaterowie ich powstrzymali, bo główny powód jakiejś akcji powiódł się, jest co najmniej monotonne.

Drugi sezon, podobnie jak w przypadku animowanej Justice League, dostał własny tytuł: Young Justice: Invasion. Co bardziej nietypowe, nie rozgrywa się bezpośrednio po pierwszym, tylko 5 lat później. Drużyna młodocianych podrosła, kilka osób odeszło, pojawiły się nowe twarze, niektórzy zmienili tożsamość (np. Dick Grayson jest już Nightwingiem, a nowym Robinem został Tim Drake). Namieszano w relacjach między nimi, ale, o dziwo, niespecjalnie przyśpieszono realizację master planu głównych przeciwników (serio? 5 lat i dalej go nie skończyli?). Niestety ten sezon cholernie się wlecze. Jest taki moment, w którym wszystkie pionki są na swoim miejscu, a autorzy dalej próbują mieszać i straszyć, co to będzie, jak plan zostanie zrealizowany. Przez to ostatnie końcówka nie potrafi sprostać oczekiwaniom i pomimo rozwiązania wszystkich wątków, widz nie odczuwa satysfakcji. Ostatnim prztyczkiem jest końcowy cliffhanger, który zaserwowano w finale. Mogło być ciekawie, skala konfliktu byłaby ogromna, ale nie – zapadła decyzja o zakończeniu serialu.

Całość okraszona jest fajnym aktorstwem, świetną animacją, dynamicznymi scenami akcji i niezłą muzyką. Niestety urwanie serialu oraz sposób prowadzenia wydarzeń w drugim sezonie potrafią zniechęcić, przez co moja ocena to: 3+. Bardziej wyrozumiałe osoby mogą pokusić się o podniesienie do 4.

Andrzej Sapkowski – Sezon burz

„Miecze wiedźmina. Miecz pierwszy jest stalowy. Stal syderytowa, ruda pochodząca z meteorytu. Kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich hamerniach. Długość całkowita czterdzieści i pół cala, sama głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści, waga całej broni poniżej czterdziestu uncji. Wykonanie rękojeści i jelca proste, ale eleganckie. Miecz drugi, podobnej długości i wagi, srebrny. Na jelcu i całej klindze znaki runiczne i glify. Cena wywoławcza tysiąc koron za komplet.”

Akcja nowej powieści o wiedźminie Geralcie ma miejsce między jednym związkiem z Yennefer, a kolejnym (wg chronologii na Wikipedii: po Ostatnim życzeniu, a przed Kwestią ceny). Po kilku pozytywnych opiniach zasłyszanych bezpośrednio po premierze książki miałem nadzieję, że uda mi się przyjemnie spędzić czas w podróży do Krakowa (która z Suwałk trwa przeważnie 9-10 godzin, w zależności od połączeń). Niestety z każdą przeczytaną stroną rosła we mnie niechęć.

Pierwsze, co mnie zaczęło zniechęcać, to pomysły na główne wątki. Wydawały się bez polotu, czasami połączone na siłę, a miejscami zwyczajnie wtórne. Drugą rzeczą były postacie, przy których cały czas towarzyszyło wrażenie, że są uboższymi wersjami już istniejących bohaterów. Irytowała mnie naiwność Geralta, który na tym etapie oryginalnych opowiadań nie zachowywał się w ten sposób (no chyba, że ja coś źle pamiętam). Tutaj daje się podejść jak dziecko jednemu z adwersarzy, po czym następuje scena, która mnie załamała. Scena rodem z przerysowanych filmów szpiegowskich, gdzie jeden z głównych złych zamiast dorżnąć bohatera (albo przynajmniej próbować), trzyma go przy życiu (podtruwając go, lub czekając na coś tykającego w tle) i wyjaśnia mu wszystkie swoje plany. W Sezonie burz taka scena ma miejsce nawet nie pod koniec książki, tylko mniej więcej w połowie… Trzecią rzeczą działającą mi na nerwy była swoista wyliczanka. W pewnych momentach tej książki nie czytało się jak powieści, tylko jak listę zakupów: opis syfu dla samego syfu – jest; wiedźmin zabija potwora – jest; wiedźmin daje się zrobić na szaro przy zapłacie – jest; wiedźmin idzie z XXX do łóżka – jest; jeszcze kilka podrozdziałów o baraszkującym wiedźminie – jest; itd. Czwarty przytyk – język. Pan Sapkowski ma zwyczaj pisania wtrąceń w innych językach. W zasadzie dopóki były to wtrącenia pisane w całości w danym języku (tzn. w oryginalnej dla tego języka pisowni), nie miałem nic przeciwko – nawet jeśli któregoś nie rozumiałem (bo np. francuskiego nigdy się nie uczyłem). Ale to, co ma miejsce w nowej powieści powoduje, że nóż otwiera mi się w kieszeni. Zastosowane spolszczenia angielskich słów są tego samego kalibru, co polskie tłumaczenie tytułu: Resident Evil – Retrybucja. Tak więc mamy w dialogach: apprehendujesz, zinwentowali, estymować itp. Nie mówię, że wszystkie są niepoprawne, po prostu ich nie znoszę, a w tej książce jak na złość miałem ich od cholery i jeszcze trochę.

Mógłbym poprzyczepiać się jeszcze paru pierdół, ale jaki to sens. Po tym tekście i tak widać, że Sezon burz nie przypadł mi do gustu. Moja ocena: 2-, zawyżona nieco przez sentyment do poprzednich literackich odsłon Wiedźmina oraz świadomość, że mogło być gorzej.