sobota, 1 marca 2014

Assassin’s Creed 4: Black Flag DLC: Freedom Cry

Akcja Freedom Cry ma miejsce 15 lat po wydarzeniach z Black Flag. Naszym protagonistą jest Adewale. Urodził się, jako niewolnik w Trynidadzie. Z owej niewoli wyzwolił go Kenway, u którego Ade robił później za kwatermistrza. Jednak materialistyczne podejście kapitana do świata nie do końca mu odpowiadało. Gdy asasyni zaproponowali mu dołączenie do bractwa w celu walki o wyższe ideały, zrobił to bez wahania. Na początku FC Adewale płynie z misją, jednak jego statek zostaje zaatakowany, a swoje trzy grosze do katastrofy dorzuca także sztorm. Statek roztrzaskuje się u nieznanych wybrzeży, a nasz zabójca jest jedynym ocalałym. Na domiar złego wyspa, na której wylądował, jest istną mekką handlarzy niewolników. Adewale postanawia tymczasowo wstrzymać się z wykonaniem powierzonego zadania i wesprzeć lokalnych buntowników w walce o wolność i niepodległość.

Biorąc pod uwagę wyraźnie nakreśloną motywację głównej postaci, jako gracz nie odczuwałem, żeby którekolwiek z zadań było mi narzucane na siłę. Jasne, że niektóre pomysły można byłoby poprawić, bo jednak zawodność przedstawianych planów była cholernie wysoka, ale uniknięto tu większości głupiego uporu i idiotyzmów znanych z podstawki. Postaci zamieszanych w całą intrygę mamy stosunkowo niewiele, więc nawet średnio wyraziste charaktery nie są problemem.

W związku ze zmianą otoczki fabularnej, zmieniło się też to i owo w mechanice. Podobnie, jak w DLC do Assassin’s Creed 3, tak i tutaj znane już nam ulepszenia, czy broń zdobywa się w sposób inny, niż pierwotnie, np. lepsza broń Adewale, sakwy i ceny w sklepach uzależnione są od liczby uwolnionych niewolników i pozyskanych buntowników. Rozbudowa statku przebiega, jak poprzednio, choć samych sekcji jest mniej i nie są tak rozdmuchane. Zamiast sekretów Majów, czy asasynów, będziemy mieć okazję na zdobycie jeszcze lepszego ekwipunku, czy to porzuconego gdzieś przez rozbitków, czy walającego się po obozie wroga.

Część graficzna pozostała taka sama, ale już muzyczna przeszła metamorfozę. Zamiast szantów mamy pieśni niewolników i podkłady utrzymane w takim samym klimacie. Bardzo fajny zabieg, choć jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do braku tych pierwszych podczas rejsów. Nasza wyzwolona z niewoli załoga nie potrafi jednocześnie zajmować się statkiem i śpiewać, przez co większość podróży odbywa się w ciszy (jeśli nie liczyć chlupotu wody i wyjącego wiatru). Niby drobiazg, ale szkoda, że tak wyszło.

Największą bolączką Freedom Cry jest cierpienie z powodu braków samego protoplasty. Sterowanie daje tutaj jeszcze bardziej w kość. Autentycznie miałem wrażenie, iż Adewale jeszcze gorzej reaguje w walce, niż Kenway. Do tego projekty lokacji nijak nam tego nie ułatwiają. Ok, może to zbyt duże uogólnienie, bo np. plantacje, na których przyjdzie nam polować na nadzorców, są świetne i dają dużą swobodę w planowaniu zabójstw wymaganej liczby przeciwników (normalnie jak w starych, dobrych Commandos). Niestety główne miasto: Port-au-Prince to istny koszmar. Pół biedy, gdy dochodzi do zwykłej walki, albo nawet gonitwy, ale wiele misji to także śledztwa. Co z nimi nie tak? Otóż uliczki miasteczka są zapchane nadzorcami i ich pomagierami. Gdy tylko taki ważniak nas wypatrzy, raz dwa podnosi alarm i śledztwo/podsłuch szlag trafia, a trzeba pamiętać, że jego pole widzenia jest niemałe. Prewencyjne mordowanie nie pomaga, bo te paskudy potrafią się zrespawnować w najmniej odpowiednim momencie. Doliczcie wspomniane wyżej problemy ze sterowaniem, a otrzymacie naprawdę frustrujące fragmenty. I żeby nie było, bieganie po dachach również na niewiele się zdaje.

Na koniec zostawiłem kwestię: długość rozgrywki – cena. Ta pierwsza, jeśli się skupić tylko na głównym wątku, to raptem 3-4 godziny. Jednak jeśli ktoś się bawi w zwiedzanie, zbieranie, nabijanie statystyk oraz zadania z serwisu Assassin’s Creed Initiates, może śmiało liczyć na co najmniej 6 godzin, albo i więcej. Z ceną sprawa ma się… dziwnie… Obecnie samo DLC do AC4 kosztuje około 40 złotych. Żeby było ciekawiej, światło dzienne ujrzała właśnie wersja standalone, nie wymagająca podstawki, kosztująca około 60 złotych. I tutaj następuje zdziwienie. Otóż Season Pass zawierający zarówno Freedom Cry, kilka drobnych DLC tak do trybu single player, jak i multi, również kosztuje 60 złotych. Naprawdę nie rozumiem, co kierowało wydawcą, by doprowadzić do takiego stanu rzeczy. Że niby ktoś zechce zaoszczędzić miejsce na dysku (żeby nie ściągać/instalować całego AC4) i zapłaci 60 zł za wersję standalone? To ja już wolę poświęcić te kilka giga więcej i zaoszczędzić 20 złotych, a nie w drugą stronę.

Podsumowując, jeśli sterowanie i sekwencje ze śledztwami was tak nie denerwują, jak mnie, ciągle mało wam uniwersum AC, to Freedom Cry (najlepiej w najtańszym wariancie) zasługuje na 4- (minus za brak takiej dbałości o szczegóły, jak to miało miejsce poprzednio). Ja jednak wkurzałem się, gdy po raz trzeci śledziłem tego samego typa, a do tego miewałem ochotę zatłuc kogoś, bo przy samym finiszu gra potrafiła wysypać się na pulpit. W związku z czym moja ocena: 3.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Batman: Arkham Origins

Prequele mają to do siebie, że są spalone na starcie. No bo czy może nas zaskoczyć jakoś ogromnie historia, której koniec de facto znamy? Może zawierać niezgorsze pomysły, albo ciekawe wątki, ale przeważnie tego typu opowieść poznajemy pro forma lub z powodu zamiłowania do danego uniwersum. W moim przypadku to ostatnie było powodem, dla którego zwróciłem uwagę na Origins. Uwielbiałem Asylum, City było paskudne na starcie, ale po sptachowaniu grało się świetnie, przyszła pora na Origins. Niestety, wydawca gry nie wyciągnął wniosków z okropnego startu City na PC, przez co AO spartaczono jeszcze bardziej, ale po kolei.

W Gotham powoli zaczyna się trzeci rok „działalności” Batmana. Wszyscy w mieście stają się coraz bardziej świadomi, że tajemniczy mściciel to nie tylko bajka, jaką straszy się przestępców. Jednemu z mafiosów, znanemu jako Black Mask, nie podoba się taki obrót spraw. W wigilię Bożego Narodzenia wyznacza 50 milionów dolarów nagrody za głowę człowieka-nietoperza. Zabójcami, którzy chcą podjąć się zadania, są: Killer Croc, Deathstroke, Deadshot, Bane, Firefly, Electrocutioner, Lady Shiva i Copperhead. My wkraczamy do gry w momencie, gdy w więzieniu Blackgate dochodzi do zamieszek, a Black Mask porywa komisarza Loeba.

Origins od samego początku sprawia wrażenie potwora Frankensteina – zlepek pomysłów wziętych z kilku różnych miejsc, którego efekt końcowy nie każdemu się spodoba. Fabuła sama w sobie jest tak oklepana, że bardziej się chyba nie dało. Nie chodzi tu nawet o powtarzalność, bo ciężko, żeby przy okazji postaci wymyślonej w 1939 nie popełnić czegoś takiego. Chodzi o to, że powtórzono nie tylko pomysły, ale i postacie, które biorą w nich udział… Przez co podobna jest nie tylko opowieść, także walki z bossami i lwia część mechaniki… Można zauważyć inspiracje takimi historiami jak Knightfall, czy filmowym Nolanverse, ale w moim odczuciu nie ratują one przeciętności fabuły. Zdaję sobie sprawę, że mówię to ja – gracz, który przeszedł wszystkie PCtowe części Assassin’s Creed i nie narzekał na ich powtarzalność (może dopiero przy AC4). Lecz w tamtej serii zmieniał się czy to setting, czy przeciwnicy, cholera, nawet główny bohater. Arkham Origins ma tego samego głównego bohatera (a pamiętajmy, że Bruce Wayne nie był jedynym Batmanem), tego samego złego (nie uważam tego za spoiler, bo wiadomo było przed premierą, że skoro obsadzają Troya Bakera w roli Jokera, to nie po to, by tej postaci nie było). W ogóle sama idea Origins wydała mi się użyta tylko po to, żeby móc skorzystać z nowego Jokera.

Jakby tego było mało, połowa obszaru gry to powtórka z Arkham City, z tą różnicą, że ta część miasta nie jest podtopiona. Tego jeszcze nie będę traktował, jako lenistwa, bo mimo wszystko ładnie sobie poradzono z rekonstrukcją, dodając drobiazgi tu i tam. Szkoda tylko, że po jego ulicach nie chodzą żadni przechodnie – mieszkańcy grzecznie siedzą w domach (niby jest jakiś komunikat policji zmuszający ich do tego), na zewnątrz mamy niemal samych bandziorów. Walka jakimś cudem straciła płynność… Nasza postać ma problemy z reagowaniem na wciskany przycisk kontry, a kombinacji dobijania prawie w ogóle nie zauważa. Poszczególne sekwencje sprawiają wrażenie albo w całości zerżniętych z poprzednich gier (potyczki z wojowniczkami Lady Shivy, misja z Szalonym Kapelusznikiem lub Deadshotem), albo przeniesione i uproszczone (sekwencje z Banem)… Jedyną walką, którą musiałem powtarzać, była ta z Copperhead (przywodzącą z kolei na myśl jedno ze spotkań z Ra’s al Ghulem z AC), a i to przez moją nieuwagę (narzekania na forum na starcie z Deathstroke’iem można między bajki włożyć). Zamiast poświęcić więcej czasu fabule i mechanice walk z nowymi postaciami, twórcy skupiają się na znanych i oklepanych: Jokerze i Banie. Killer Croc i Electrocutioner są tam wręcz gościnnie; Deathstroke i Copperhead znikają po 1 walce; Lady Shiva i Deadshot mają dłuższe misje, ale… wszystkie ich składowe są żywcem wzięte z AC; chyba tylko konfrontacja z Firefly’em dała mi odpowiednią dawkę satysfakcji (choć też trudna nie była i może kojarzyć się z potyczką z Clayfacem).

Kolejną powtórką z rozrywki są batgadżety. Przy okazji przyczyniają się one do nieścisłości. Bo mamy tu zabawki znane z AC lub ich odpowiedniki, ale w Asylum Batman o nich… zapomniał? Niby od biedy można sobie tłumaczyć, że bierze ze sobą tylko to, co potrzebne, ale jakoś to nie przekonuje. Na tych gadżetach oparto oczywiście zbieranie znajdziek Enigmy. Tu kolejne wyznanie z mojej strony – w AC niektóre były lekko zamotane i zdarzyło mi się korzystać z rozwiązań internecie, by te trofea pozbierać. Tutaj wszystkie 200 zagadek jest tak łatwych (odpada skanowanie ukrytych znaków zapytania, albo przedmiotów związanych z innymi postaciami), że wszystkie rozwiązuje się od ręki. Ponownie – można sobie wmawiać, że Enigma (jeszcze nie Riddler) dopiero się rozkręca i stąd takie proste, może trochę toporne, wyzwania, ale to również mnie nie przekonuje.

Po głowie powinna dostać osoba odpowiedzialna za nową rozpiskę umiejętności naszego bohatera. W poprzednich grach były one posortowane w małe grupy, niezależne od siebie. Tutaj jakiś gigant intelektu wpadł na to, żeby zrobić z tego drzewka, dzięki czemu, żeby zdobyć potrójny batarang, musimy wcześniej wykupić (oprócz podwójnego) kamuflaż termiczny… Co ma jedno z drugim wspólnego? Nie mam pojęcia, ale takich kwiatków jest w obu drzewkach więcej. Sam podział na drzewka, tudzież kategorie, również jest do chrzanu. Oprócz drzewek, w które inwestujemy punkty zdobywane za kolejne poziomy doświadczenia, mamy jedno, którego umiejętności odblokowywane są przez kończenie swego rodzaju „wyzwań” wewnątrz gry. Tu z kolei problem mogą sprawiać same wyzwania, gdyż niektóre z nich można wykonać TYLKO w konkretnych warunkach w grze, a wspomniane warunki występują w wybranych momentach. Jeśli więc je ominiecie – dupa, powrotu nie ma. Na całe szczęście na końcu gry miałem zablokowane tylko 2 z tych umiejętności, ale przez to musiałem pożegnać się z osiągnięciem związanym z ulepszeniem postaci na 100%.

Na plus policzę dwa patenty, które fajnie wpasowały się w klimat postaci. Śledztwa – w całej grze jest 9 pobocznych misji detektywistycznych. Naszym zadaniem jest udanie się na miejsce zbrodni, przeanalizowanie go (rekonstrukcja 3D jest naprawdę efekciarska i pozwala na lekkie wykazanie się spostrzegawczością) i ruszenie w pogoń za sprawcą. Drugim takim pomysłem jest zgłoszenie przestępstwa. Co prawda sprowadza się to wyłącznie do pobicia bandziorów lub skorumpowanych policjantów, ale jest dobierane losowo z iluś dostępnych scenariuszy i przyjemnie urozmaica grę. Ponadto stanowi niewyczerpane źródło punktów doświadczenia, gdyż zajścia są zgłaszane nawet po osiągnięciu maksymalnego „poziomu”.

Graficznie gra prezentuje się lepiej od swoich poprzedników. Niestety tutaj wyłażą pierwsze poważne problemy. Po pierwsze optymalizacja – nie istnieje. Dzięki czemu wiele osób doświadcza cięcia się gry, spowolnień i losowego wywalania na pulpit. To ostatnie zdarza się również z powodów innych, niż grafika (np. co drugie uruchomienie gry, przy ładowaniu profilu, przy łączeniu się z WBID, czy przy sprawdzaniu dostępności DLC). Do tego, jeśli postać w jakiejś sytuacji śmignie przez przeszkody (u mnie Batman zamiast spaść na powierzchnię mostu, przeniknął przez niego i wpadł do wody), tekstury się wykrzaczają kompletnie. Rozwiązanie – załadowanie ostatniego punktu kontrolnego lub przejście na inny obszar, np. przez wejście do budynku. Innymi bugami, jakimi raczy nas Origins, są: znikanie kluczowych postaci, niepojawianie się kluczowych postaci, spadanie przeciwników w tekstury, zbugowane szybowanie, rozjechana synchronizacja dialogu i animacji ruszania ustami itp. Doliczmy wspomniane spóźnione reakcje lub ich brak przy sterowaniu, a otrzymamy iście frustrujący obraz całości. Na deser dorzucę kamerę, która w kilku momentach jest ustawiona na sztywno (tu piję choćby do sekwencji z Szalonym Kapelusznikiem) i utrudnia wyczucie kierunku biegu.

Muszę też wspomnieć o postawie wydawcy gry, który w ciągu ostatnich dni wkurzył chyba wszystkich. Wg firmy Warner Bros. kolejny patch nie zostanie stworzony, gdyż developer pracuje nad nowym, płatnym DLC… Ludzie, czy wy sobie jaja robicie? Macie zbugowany produkt i zamiast go dopracować, odstawiacie taki numer? Mnie się udało przejść grę i wykonać wszystkie zadania poboczne bez blokad postępu, ale widocznie miałem szczęście. Jest cała rzesza grających, którzy przez bugi utknęli, stracili zapisane stany gry lub doświadczyli innej, równie absurdalnej i upierdliwej wpadki. Nie, panowie, nie tędy droga. Jeżeli tak traktujecie swoich klientów, to następnej gry, nawet, jeśli robionej z powrotem przez Rocksteady, a nie WB Montreal, ludzie nie kupią.

Mógłbym jeszcze ponarzekać na to, że czułość myszy znowu trzeba zmieniać bezpośrednio w pliku konfiguracyjnym, bo ktoś zapomniał o tej opcji w grze, albo że akcja ma miejsce zimą (bo widocznie AC to było za mało), ale dość, pora to zebrać do kupy. Jeśli nie obchodzi was fabuła, chcecie więcej tego samego, a na błędy przymykacie oko – Arkham Origins jest dla was. W tej postaci dostaje: 4-. Jeżeli fabuła was nie przekonuje, ale mimo przeciwności chcecie grać, bo Batman, bo Arkhamverse, czy coś w ten deseń, ocena brzmi: 3-, brać na wyprzedaży. Jeżeli zaś ma to być wasz pierwszy kontakt z serią, ocena brzmi: 2-, unikać jak ognia. Zacznijcie od Arkham Asylum, a potem zapoznajcie się z Arkham City. Origins możecie sobie darować. Niezależnie od oceny, pamiętajcie, że wydawca ma w dupie, czy bugi przeszkodzą wam w ukończeniu gry, czy nie. Wy już zapłaciliście.

sobota, 1 lutego 2014

Batman: Mystery of the Batwoman

W Gotham pojawia się nowa zamaskowana bohaterka: Batwoman. Jej celem stają się handlarze bronią (i to nie pierwsi z brzegu, tylko zawsze ta sama grupa). Ze wszystkiego robi się grubsza afera, gdy wychodzi na jaw, że pomimo kostiumu nawiązującego do Batmana, kobieta nie jest z nim w żaden sposób związana (co staje się powodem do żartu nawet ze strony Batgirl).

Mystery of the Batwoman jest ostatnim filmem związanym z Batman The Animated Series, a raczej The New Batman Adventures, które zostały dodane, jako czwarty sezon tejże. Niestety samo widowisko rozczarowuje. Niby wszystkie elementy są na swoim miejscu (przyzwoita animacja, dynamiczne sceny akcji), ale nie porywają. Aktorstwo jest na tym samym dobrym poziomie, co dotychczasowe odsłony uniwersum. Muzyka jest miejscami klimaciarska, ale już piosenka Betacha Never w wykonaniu Cherie nie do końca mi odpowiada. Pasuje do postaci, dla której robi za tło, ale do atmosfery, jaką kojarzę z poprzednich Batmanów, już nie. Poza tym to kompletnie nie moje klimaty. Opowiadana historia sprawia podobne wrażenie – ot jakiś tam kolejny standard, przerabiany milion razy, zawierający próbę wprowadzenia zwrotu akcji, który przeciętny fan rozgryzie na długo, zanim Bruce na to wpadnie.

Czy w związku z tym warto sobie zaprzątać tym tytułem głowę? Chyba tylko jako ciekawostką. Nawet ja jako fan musiałem się miejscami zmuszać, by dotrwać do końca seansu, w którym finał strasznie mi się dłużył. Jeżeli nie macie zamiaru zaliczać wszystkich produkcji animowanych z Batmanem w roli głównej, można sobie odpuścić. Moja ocena: 3.