czwartek, 8 października 2015

Nightmares from the Deep 2: The Siren’s Call

Rok po wydarzeniach z pierwszej części w znanym nam już muzeum dochodzi do kolejnego dziwnego incydentu. W jego wyniku trafiamy do miasteczka Kingsmouth, w którym przyjdzie nam powstrzymać kolejnego dłużnika Davy Jonesa. Dodatkowo w całą aferę zamieszana jest syrena, a mieszkańcy miasteczka zamieniają się w ryboludzi (więc jak ktoś odczuł, że nazwa Kingsmouth brzmi dziwnie znajomo, to ma rację).

Czy firma, która taśmowo wypuszcza bliźniaczo podobne gry jest w stanie zainteresować miłośnika przygodówek kolejną produkcją? Okazuje się, że tak. O ile na samym początku patrzyłem trochę z politowaniem na zawiązanie akcji, o tyle z każdym kolejnym tekstem w grze autentycznie się wciągałem. Fragmenty pamiętników i wspomnień różnych postaci porozrzucane tu i tam kreują bardzo fajny klimat oraz zgrabnie wiążą się z poprzednią odsłoną gry. Zaś po zakończeniu głównego wątku otrzymujemy, podobnie jak w jedynce, dodatkową przygodę, która również ma swoje smaczki.

Ponownie jesteśmy raczeni uroczą grafiką z ogromną liczbą szczegółów. Tym razem nawet animacje – przerywniki odpowiednio się skalują do wielkości okna. Jedyny problem, jaki mam, to z jedną ze znajdziek. Konkretnie chodzi o srebrne/zmieniające się papugi. Jako że te pojawiają się w konkretnych okolicznościach, czasami kliknięcie w miejscu, gdzie powinny być powoduje, że dany fragment ekranu zaczyna migać. Muzyka pasuje do reszty atmosfery, dźwięki podobnie. Aktorstwo jest w porządku.

Kolejną rzeczą, do której się przyczepię, są zagadki. Niektóre łamigłówki to kalki tych z pierwszej części. Różnią się wyłącznie grafiką. Przez co jeśli rozwiązaliście je raz, teraz będą stanowiły wyłącznie formalność, a tym samym skrócą czas potrzebny na ukończenie gry. Na moje szczęście ten ostatni był jednak dłuższy (nawet z kalkami) w porównaniu do pierwszych Koszmarów.

Jeżeli pierwsze Nightmares przypadły wam do gustu, w drugie musicie zagrać. I jestem prawie pewien, że sposób, w jaki autorzy kuszą kolejną częścią sprawi, że mimo wad dwójki, zechcecie przejść i trójkę. Moja ocena: 4.

środa, 7 października 2015

A brick wall... a brick wall... I must think of a brick wall...

Wiele osób kojarzy przede wszystkim remake z 1995 roku. Ja sam pamiętam, jak reklamujące go plakaty straszyły we wszystkich wypożyczalniach kaset video. We wpisie znajdziecie wrażenia po seansie pierwszego filmu, jego sequela oraz wspomnianego remake’u. Do tej grupy należy także tajski remake: Kawao tee Bangpleng - Blackbirds at Bangpleng. Niestety, nie udało mi się go obejrzeć. Zainteresowanych zachęcam do wyszukania informacji na jego temat, bo już sam proces powstawania (np. czego jest adaptacją) może okazać się tak ciekawy, jak i żenujący.


Village of the Damned (1960)


Film jest adaptacją książki Johna Wyndhama: The Midwich Cuckoos. Opowiadana historia dotyczy angielskiej wioski Midwich, w której pewnego dnia wszyscy padają nieprzytomni na jakiś czas. Ktokolwiek w tym momencie pojawił się w okolicy, również tracił przytomność. Po jakimś czasie wszystko wraca do normy, ale dwa miesiące później okazuje się, że wszystkie kobiety mogące zajść w ciążę są… w ciąży. Dzieci zrodzone z tego incydentu są, na pierwszy rzut oka, zwykłymi przedstawicielami gatunku, ale im więcej informacji na ich temat wychodzi na jaw, tym bardziej niepokojące wnioski się nasuwają.

Zanim zabierzecie się za oglądanie, trzeba się odpowiednio nastawić. Film powstał w okresie, gdy kino rządziło się nieco innymi prawami. Np. długość seansu – widowisko trwa 75 minut, przez co upchnięcie wszystkich wydarzeń może się skutkować zabiegami, jakie nie wszystkim przypadną do gustu. Przeskoki między poszczególnymi wydarzeniami i scenami mogą się wydawać zbyt gwałtowne, a przez to film może wyglądać na pocięty. Jednak to tylko złudzenie. W bardzo krótkim czasie umieszczono świetne przejście od sielankowej wsi, przez ciekawość naukową, do zawiesistej atmosfery grozy. Całości towarzyszy dobre aktorstwo i odpowiednia, choć miejscami za głośna muzyka. Jeżeli lubicie stare horrory, Wioska jest zdecydowanie warta uwagi. Moja ocena: 4.


Children of the Damned


Sequel filmu wyżej wydany w 1963 roku. Fabuła koncentruje się na uczonych Unesco badających grupę dzieci zebranych z całego świata. Ostatecznie grupka zachowuje się, jak dzieci z oryginału (w sensie możliwości i dzielenia umysłu), ale pod pewnymi względami stanowi ich kompletne przeciwieństwo.

Tym razem dzieci nie są przedstawiane jako pomiot kosmitów, raczej jako następny etap ewolucji człowieka. Co ma swoje konsekwencje. Dzieci zachowują się zupełnie inaczej, mają inne motywacje i są jakby… bardziej pogodzone ze swoim losem. Paradoksalnie, tak bierna i odmienna postawa wzbudza jeszcze większą podejrzliwość u przedstawicieli wojska, a w ostateczności czyni zeń złoczyńców tego filmu. Niestety, taki zabieg sprawia też, że nastrój grozy prysł. W zasadzie jeśli czymś ten tytuł się charakteryzuje, to właśnie brakiem jakiegokolwiek nastroju.

Zastosowana forma jest niewspółmierna do kalibru opowieści. Zamiast zaangażowania, widz odczuwa znużenie. Dodatkowo seans jest dłuższy, niż w oryginale, a dzieje się mniej. Całość się wlecze, sprawia wrażenie rozwodnionej i poddaje w wątpliwość sens istnienia tego sequela. Moja ocena: 2. Traktować jako ciekawostkę.


Village of the Damned (1995)


Po wątpliwym sequelu przyszedł czas na jeszcze bardziej wątpliwy remake. Autorem tegoż jest sam John Carpenter, po którym miłośnik horroru może się wiele spodziewać. Niestety, nie oznacza to, że wiele dostanie.

Na dzień dobry film zaczyna się złowrogo, potem mamy sielankę, potem wszyscy tracą przytomność i wracamy do prób straszenia. Dla porównania: w oryginale panowała sielanka, a następnie atmosfera gęstniała. Niestety, remake wypada pod tym względem płytko. Może ktoś odczuje niepokój w scenach, gdy dzieci wpływają na umysły ludzi, bo wizualnie i technicznie to dobrze zmontowane momenty, ale bez rewelacji. Na plus należy policzyć to, że nie odczuwa się przeskoków między poszczególnymi punktami opowieści. Ostatecznie ta Wioska jest dwa razy dłuższa od oryginału, dzięki czemu było to możliwe.

Najgorsze jest ocenienie tej odsłony. Tak naprawdę oryginał przewyższa ją pod każdym względem. Jednak widać, że w wersję 1995 włożono sporo pracy. Jest przyjemna wizualnie, obsada robi wrażenie, szkoda, że nastroju zabrakło. W tej sytuacji z filmem powinni zapoznać się chyba tylko ludzie z alergią na stare, czarno-białe kino. Moja ocena: 3.

czwartek, 1 października 2015

Fear one thing only in all that is… Fear the Djinn

Jesień trwa na dobre, a więc mamy idealny klimat na oglądanie horrorów. W tym roku zaczniemy od dość krótkiej serii, która doskonale obrazuje powiedzenie: Uważaj, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać.


Wishmaster


Film promowany nazwiskiem świętej pamięci Wesa Cravena opowiada historię Alexandry Amberson, której wpada w ręce kamień z zaklętym w środku dżinem. Jednak nie takim, jakiego pamiętamy z disneyowskiego Aladyna, o nie. Dżiny w tym filmie to złośliwe demony żywiące się duszami ludzi wypowiadających życzenia. Jeśli osoba wywołująca dżina wypowie trzy życzenia, granica między światami zostanie przerwana, a nasz wymiar opanują owe demony.

Wishmaster wyszedł w 1997. Osobiście wspominam ten okres jako słaby dla horrorów i jeszcze słabszy dla slasherów, a Władca życzeń balansuje między tymi gatunkami. Ofiary potwora wypowiadają życzenia bez zastanowienia, po czym giną w spektakularny sposób. Ich liczba zbliża film właśnie do slasherów. Oprócz tego mamy trochę rzezi, trochę potworów, kilka jump scares i miejscami naprawdę zawiesisty klimat. Wizualnie film łączy efekty praktyczne ze słabymi animacjami komputerowymi. Tych drugich jest na szczęście na tyle mało, że nie przeszkadzają. Ot, czasem po prostu zwrócimy uwagę.

Na dobre aktorstwo nie ma się co nastawiać, to nie ten gatunek. Jest nieźle, ale zauważalnie sztywno. Jedyną osobą, której gra autentycznie bawi (i która pewnie sama się dobrze bawiła), jest Andrew Divoff, wcielający się w antagonistę. Sposób, w jaki akcentuje i cedzi słowa przez zęby jest po prostu świetny. Na deser otrzymujemy gościnne występy weteranów gatunku: Robert Englund (seria A Nightmare on Elm Street), Kane Hodder (Friday the 13th 7-9, Hatchet 1-2), Tony Todd (Candyman, Final Destination).

Wishmaster to rozrywka wpadająca między Critters (lub dowolną inną serię o potworach/potworze), a A Nightmare on Elm Street, więc jeśli nie lubiliście chociaż jednej takiej serii, ten tytuł raczej się wam nie spodoba. Ja bawiłem się dobrze. Moja ocena: 4.


Wishmaster 2: Evil Never Dies


Jeżeli ktoś oglądał pierwszą część, nie zdziwi się, jak zobaczy, że druga zaczyna się niemal w tym samym momencie. Do muzeum, w którym znajduje się posąg skrywający klejnot z uwięzionym dżinem włamuje się para złodziejaszków: Morgana i Eric. Niestety, włam nie idzie zgodnie z planem, a dodatkowo ofermy, pardon, włamywacze uwalniają znanego z poprzedniego filmu demona. Eric dość szybko schodzi z planu, więc ratowanie świata spada na barki Morgany.

Tak jak poprzedni film ogląda się dobrze, tak przy tej części widz będzie się męczył. Nic tu się kupy nie trzyma, a już zwłaszcza przemiana głównej bohaterki oraz jej sposób na pokonanie dżina. Nawet powracający Andrew Divoff wydaje się być jakiś taki przygaszony. Brak także występów gościnnych. W zasadzie oprócz kilku makabrycznych scen nie ma na co czekać w trakcie seansu. Weźmy także pod uwagę, iż konstrukcja serii bardziej przypomina The Prophecy, niż typowe slashery, więc na dobrą sprawę Wishmastera 2 można wcale nie oglądać. Moja ocena: 1+.


Wishmaster 3: Beyond the Gates of Hell


Innymi podtytułami, na jakie trafiłem, były: Devil Stone oraz Sword of Justice, ale wedle wszelkich informacji na temat tego filmu, to jedno i to samo widowisko. W tej części seria jeszcze bardziej zbliżyła się do konwencji slasherów. Trupy padają ot tak, mamy więcej golizny, a krew leje się w większych ilościach. Efektów specjalnych jest zauważalnie mniej, a cała reszta to standard gatunku, z przeciętnym aktorstwem na czele.

Przyczepię się do fabuły. Ja rozumiem, że konwencja nakazuje, żeby kolejne filmy były do siebie podobne. Ale tutaj jest to zwyczajnie leniwe. Kolejna główna bohaterka z jakimś traumatycznym przeżyciem? Pół biedy, gdy taki patent pojawia się raz w serii, ale ten tu jest drugim, a seria zaraz się skończy. Na plus policzę motyw z dżinem. Otóż tym razem to zupełnie inny demon, co ma zresztą sens, w końcu tych istot było wiele. Dzięki temu można było zmienić go wizualnie, zastąpić innym aktorem – no po prostu co tylko chcemy. Wyszło to filmowi na dobre. Wishmaster 3 trzyma się też bliżej motywów religijnych, co znowu przywodzi na myśl serię Prophecy. Doceniam również to, że film próbowano zakończyć inaczej, niż w poprzednich odsłonach.

Podsumowując, Wishmaster 3 to taki przeciętny slasher z nadnaturalnym motywem. Można obejrzeć, szału nie ma. Moja ocena: 3-.


Wishmaster 4: The Prophecy Fulfilled


Kolejna dziewczyna, kolejny dżin (z wyglądu taki sam jak w #3, ale z zachowania bliżej mu do Freddy’ego Kruegera), nowy odtwórca jego ludzkiej wersji (Michael Trucco, znany niektórym jako Samuel Anders z Battlestar Galactica Re-Imagined).

Największym paradoksem tej części jest zestawienie tytułu z treścią. Tytuł sam w sobie zapowiada mega spoiler. Natomiast wątek dżina i trzech życzeń poprowadzono… zadziwiająco subtelnie (wręcz do tego stopnia, że sam antagonista wydaje się być zaskoczony). Przekłada się to na zaskoczenie także widza i autentyczną ciekawość – co będzie dalej. Niestety, jest także druga strona medalu – toporne uzupełnienie treści. Jako że krwi i trupów jest odczuwalnie mniej, należało czymś wypełnić ekran. Padło na goliznę Do tego dochodzi wątek anioła upchnięty… w zasadzie cholera wie po co. W trzeciej części był związany z życzeniem. Jeśli nie jesteście zwolennikami wprowadzania dodatkowych zasad do ustalonej formuły, ten wątek nie przypadnie wam do gustu. Jeszcze żeby ta zasada była jakoś sensownie dodana, nic z tego. Anioł pojawia się przed wypełnieniem trzeciego życzenia, żeby nie dopuścić do otwarcia bram piekieł. Ok… tylko dlaczego czeka z tym do ostatniej chwili? Dlaczego nie pojawia się zaraz po przywołaniu demona? I to jest ten moment, kiedy frajda z oglądania zaczyna się sypać. Zaś końcówka wraca na standardowe tory i prezentuje finał bez niespodzianek.

Wishmastera 4 najlepiej podsumowują słowa: zmarnowany potencjał. Nadal ogląda się go lepiej niż dwa poprzednie, ale tylko minimalnie. Moja ocena: 3+.