niedziela, 21 stycznia 2018

War for the Planet of the Apes

W Dawn of the Planet of the Apes jedną z ostatnich informacji, jakie słyszy widz, była ta o wojsku nadciągającym z północy. War zaczyna się kilkuzdaniowym streszczeniem dwóch poprzednich filmów, a następnie rusza z kopyta.

Otwarcie filmu i kilka pierwszych scen można próbować porównać do trzęsienia ziemi według słów Hitchcocka. Niestety, napięcie spada. Bieg wydarzeń jest przewidywalny, akcja się wlecze, a najgorszy jest finał, w którym główne problemy zdają się rozwiązywać same. Na domiar złego w akcji bierze udział postać, która ma fajny pomysł wyjściowy (małpy rozwijające się z dala od chemikaliów, jakimi Cezar potraktował pobratymców w Genezie), ale zrealizowaną jako coś, co budziło u mnie skojarzenia z Jar Jar Binksem… Ponadto wojna to słowo mocno na wyrost. Między obydwoma gatunkami dochodzi do jednej większej potyczki i ataku.

Wizualnie film wypada bardzo dobrze, tak pod kątem zdjęć, jak i efektów specjalnych. Aktorzy również spisują się na medal (przyznaję, nawet nowa, irytująca małpa była pod tym względem w porządku). Natomiast jeśli zakończenie będzie tym ostatecznym i nowe Małpy nie wyjdą poza trylogię, nie będę miał pretensji, bo jakąś satysfakcję daje. Szkoda, że drogę do niego rozwleczono i przyozdobiono zdarzeniami, które można by sobie darować lub przynajmniej zmienić ich oddziaływanie na postacie. Moja ocena: 3+.

niedziela, 14 stycznia 2018

Queen’s Quest 2: Stories of Forgotten Past

W grze wcielimy się w alchemiczkę (brzmi znajomo), która na zlecenie króla jakiejś tam baśniowej krainy ma podjąć się rozwikłania zagadki pewnego morderstwa. Rozgrywkę zaczynamy w momencie, gdy do naszych drzwi puka posłaniec.

Najdziwniejsze w tej odsłonie jest… podpinanie się pod tak słaby tytuł, jakim był pierwszy Queen’s Quest. Jest to tym bardziej kuriozalne, iż dwójki z jedynką nie łączy nic oprócz baśniowego klimatu (nawet nie miejsce akcji) i właśnie nazwy. Ba, alchemiczka nie jest też jakąś zaginioną królewską krwią, więc w tym kontekście pierwszy człon nazwy nie ma w ogóle sensu. Śmiechem, żartem, jeden z dwóch największych problemów z QQ2 mamy za sobą. Drugim jest długość rozgrywki – pomimo jej całego zróżnicowania, całość (włącznie z miniprzygodą) da się ukończyć na poziomie ekspert w lekko ponad 3 godziny, co przy pełnej cenie może się okazać dla niektórych niewystarczające.

W promocji jednak nie ma co się zastanawiać. Stories of Forgotten Past to jedna z najładniejszych i najbardziej zróżnicowanych hidden object games, w jakie zdarzyło mi się grać. Nawet sekwencje hidden object potrafią zaskoczyć tym, jak często zmienia się sposób określania przedmiotów, które musimy odnaleźć. Z kolei wymieszanie i zaangażowanie poszczególnych baśni i bajek w główny wątek przypomina starą przygodówkę Sierry: Mixed-Up Fairy Tales, a łamigłówki miło połechcą szare komórki.

Opowieści towarzyszy prześliczna oprawa graficzna i odpowiednio nastrojowa muzyka. Po protoplaście QQ2 odziedziczył co prawda koślawe animacje postaci, ale na szczęście nie aż tak karykaturalne.

Queen’s Quest 2 nadaje się tak na pozycję dla początkujących fanów hidden object games, jak i relaksator dla weteranów. Jeśli akurat trafi się promocja, warto skorzystać i nie oglądać się nawet przez moment na słabą część pierwszą. Moja ocena: 5-.

niedziela, 7 stycznia 2018

Cult of Chucky

Po ubiegłorocznych maratonach mniej lub bardziej zapomnianych horrorów i slasherów postanowiłem sobie odświeżyć szóstą odsłonę morderczych zapędów Chucky’ego. Pamiętałem, że tytuł zrobił na mnie średnie wrażenie, ale po tylu starych filmach wypadł lepiej. Nie pod względem zawartości, lecz tego, jak go nakręcono. Jest to naprawdę przejrzyste i zawierające dobrze wykadrowane ujęcia widowisko (na co kilka lat temu nie zwróciłem uwagi). Przyznaję, że podbudowało mnie to na tyle, iż z chęcią sięgnąłem po siódmą część: Cult of Chucky.

Historia zaczyna się sceną, która w poprzedniku wydawała się pełnić rolę easter egga dla fanów. Tutaj jest to punkt wyjściowy. Alex Vincent, oryginalny Andy Barclay z części 1-2, po cameo w #6 powraca do swojej roli na pełny etat. Podobnie zresztą Brad Dourif jako Chucky, Fiona Dourif jako Nica (która aktorsko wypada chyba najlepiej). W praktyce wygląda to tak: Andy torturuje Chucky’ego, Chucky poluje na Nicę, Nica siedzi w psychiatryku, w całość zamieszana jest Tiffany, a na koniec dostajemy kolejne cameo dla fanów.

Byłem naprawdę zaskoczony tym, jak dobrze oglądało mi się tę część. Co prawda tytuł zdradza ciut więcej, niż powinien, ale na szczęście dla widza mówi tylko o tym, co ma się wydarzyć, a nie jak. Tym samym zostawia sporo miejsca na niezłe zwroty akcji oraz cliffhanger.

Niestety, drugą stroną medalu jest to, że przy okazji twórcy filmu wprowadzają sporo postaci, mieszają w fabule i zostawiają nas w zawieszeniu. Wyraźnie czuć, iż Cult of Chucky to środkowa część jakiegoś rozdziału w lore serii. Potrafi ona pozbierać do kupy pozostałe sześć filmów (choć nadal brakuje jeszcze kilku detali), bez znajomości których lepiej nie podchodzić (zwłaszcza bez Curse of Chucky), ale nadal nic wskazuje, że jesteśmy bliżej końca.

Na plus policzę ten sam co w Curse, przyjemny w odbiorze sposób kręcenia widowiska oraz przyzwoitą intrygę. Sceny morderstw stoją co najmniej o oczko wyżej od poprzednika, a klimat jest bardziej wyrazisty. Chucky wciąż rzuca głupimi tekstami, ale nie tak słabymi, by odczuwać zażenowanie po wysłuchaniu. Efekty specjalne również uległy poprawie, dzięki czemu lalce bliżej do części sprzed numeru sześć.

Jeżeli macie za sobą poprzednie odsłony, Cult of Chucky jest pozycją obowiązkową. Dobry, współczesny slasher, który zaskoczył mnie wykonaniem i zawartością bardziej, niż się spodziewałem. Moja ocena: 4+.