niedziela, 14 marca 2021

Drew Karpyshyn – Mass Effect: Podniesienie

„Ludzkość wyrwała się z okowów Ziemi, ale nie odnalazła oblicza Boga. Zamiast niego odkryła galaktyczną społeczność. Jeśli chciała przetrwać, musiała się adaptować i ewoluować.

Mała Gillian Grayson. Nieprzydatna do czasu odkrycia jej zdolności: biotycznego potencjału większego niż u dzieci objętych Projektem Pdniesienie. Większego niż wszystko, z czym dotąd zetknęli się naukowcy.

W walce o wyniesienie Ziemi i jej mieszkańców ponad inne rasy, Gillian znaczy teraz wszystko – jako narzędzie. I nic, jako istota.

Na szczęście jest ktoś, kto w jej obronie gotowy jest rzucić wyzwanie wrogom i przeciwnościom losu. Tylko czy to wystarczy?

Agenci Cerberusa są wszędzie. Jeśli Człowiek Iluzja czegoś chce – Człowiek Iluzja to dostaje.”

Tak jak Objawienie sprawiało wrażenie sourcebooka z doczepioną opowiastką, tak Podniesienie to pełnoprawna opowieść. Tę książkę czyta się tak, jakby stanowiła wątek poboczny z samych gier. Jest trochę budowania świata (fani Quarian dostaną sporo ciekawych informacji), wartka akcja, strzelaniny z barwnymi opisami (efekty strzałów niektórych broni dużo bardziej pasują do kategorii 18+ niż zawartość gier) oraz kombinowania, kto stoi po czyjej stronie. Z ciekawostek muszę wymienić, że ze znanych z serii miejsc odwiedzimy akademię Grissoma oraz Omegę. W dialogach przewijają się Zbieracze, którzy są jeszcze postrzegani jako pogłoska. Protagonistką jest ponownie Kahlee Sanders, a czas akcji to przedział między Mass Effect, a Mass Effect 2. Przez całość idzie się jak burza.

Jeśli miałbym wymieniać jakieś problemy, to byłyby to dwie rzeczy, które są takimi bzdurami, że przeczą sobie nawzajem. Po pierwsze – mniej opisów mechanizmów rządzących uniwersum sprawia, że osoby, które jakimś cudem zaczynają znajomość z ME od tej książki, mogą się poczuć zostawione w tyle. Natomiast te opisy, które zawarto, są idealną pożywką dla osób zaznajomionych z grami, bo dzięki nim oczyma wyobraźni widać szemrane uliczki Omegi lub zimne i wyrachowane spojrzenie Człowieka Iluzji. Po drugie – żałuję, że nie mogłem przeczytać tej książki PRZED Mass Effect 2. Fakt – Nie czułbym tej swojskości wymienionych elementów, ale stopniowe wprowadzanie rzeczy typu Zbieracze, Człowiek Iluzja, akademia Grissoma, flota Quarian wypadają lepiej, gdy Podniesienie czyta się między grami.

Kończąc ten wpis: jeśli Mass Effect 2 to Twoja ulubiona gra w serii (albo całość to ulubiona seria), ta książka jest obowiązkowa. Jeśli jeszcze nie grałeś w ME2, ale w ME już tak – lektura również warta uwagi. Jeśli to Twoja pierwsza styczność z tym światem, Podniesienie porusza raptem ze 3 aspekty z naprawdę bogatego tła. Dobry punkt do rozpoczęcia, ale nie najlepszy. Moja ocena: 5-.

P.S. Okładka jest głupawa. W dialogach przewijają się wzmianki o Gethach, ale ich samych nie ma tu wcale.

niedziela, 7 marca 2021

Ewelina Domańska – itakjuzniezyjesz.com

„Nie chcesz żyć dłużej, ale jeszcze się wahasz? Pomożemy ci podjąć decyzję. Nie wiesz, jak to zrobić? Wybierzemy za ciebie. Przygotujemy plan. Co jednak, jeśli się rozmyślisz?

Jego życie było bajką, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamieniła się w niekończący koszmar. Rozwiązanie problemów znalazło go samo, proste i ostateczne, kiedy zza wycieraczki samochodu wybrał reklamę strony dla samobójców. Czy postanowi skorzystać z usług reklamodawcy? Kim są adminitratorzy https://itakjuzniezyjesz.com? Odpowiedź wcale nie jest oczywista.”

W trakcie lektury na myśl przychodzą dwa skojarzenia. Pierwszym są książki Dana Browna, bo kartki przerzuca się w tym samym tempie, drugim trylogia Millennium Stiega Larssona (kolejnych odsłon nie czytałem, więc odnoszę się tylko do tych autorstwa Larssona) przez wzgląd na hakerską warstwę, śledztwo w internecie oraz kilka innych aspektów, o których nie napiszę, bo zahaczają o spoilery. Nieustannemu pochłanianiu lektury sprzyja konstrukcja poszczególnych rozdziałów. Wyglądają tak, jakby każdy został napisany w całości, przecięty w pół, a druga połowa połączona z pierwszą następnego. U mnie rezultatem była reakcja: No cholera, nie mogę skończyć w TAKIM miejscu.

Niestety, działa to też na niekorzyść opowieści. Sporadycznie, ale jednak, zdarzyło się, że po takim zawieszeniu wydarzeń wpadałem w następny rozdział, a ten nagle spowalniał tempo z efektem tira wjeżdżającego w ścianę na pełnej prędkości. I tym samym z wartkiej akcji byłem rzucany np. w opis tłumu sunącego przez Walmart. W dalszej części historii, gdy główny bohater jest zdany na siebie, pojawiają się dwa wątki, które co prawda są uzasadnione i powiązane odpowiednio z resztą fabuły, ale gdzieś z tyłu głowy wierciła się myśl, że dałoby się je wywalić i przynajmniej zaoszczędzić jazdy po sumieniu czytelnika bez specjalnej straty dla pozostałych wydarzeń.

Kolejnym niuansem, do którego musiałem się przyczepić, jest napięcie. Bańka pękła właśnie gdzieś w okolicach wspomnianego samodzielnego pobytu Adriana tu i tam. Do tego momentu jeszcze je odczuwałem, ale potem miałem wrażenie, że nieważne, co się stanie, głównym postaciom nic nie grozi, że są już na prostej do zakończenia. Tego przekonania nie były w stanie zmienić ani kolejne zgony, ani postrzelenia.

Pozostaje jeszcze kwestia zakończenia. Dla mnie jest ciut za otwarte. Ponownie odniosę się do trylogii Millennium, a w zasadzie jej pierwszego tomu, który na spokojnie da się czytać jako samodzielną powieść. Dopiero jak już się zacznie drugi tom, „trzeba” skończyć go razem z trzecim. Tutaj miałem trochę z pierwszego Millennium, zakończenie z drugiego i teraz wypada czekać na trzecie.

No dobra, ponarzekałem sobie, ale muszę podkreślić, że większość ględzenia wynika z licznych skojarzeń. Itakjuzniezyjesz czytało mi się dobrze. Fajny pomysł, przyzwoite (przeważnie) tempo i jakaś zagadka, która potrafi zaangażować, a której przydałaby się jedna wskazówka więcej, żeby czytelnik nie musiał czekać, aż bohaterowie podsuną rozwiązanie. Moja ocena: 4.

niedziela, 28 lutego 2021

Cobra Kai – Season 3

Ok, co tu się wyprawia? Biorąc pod uwagę trendy wciskane w popkulturę, showbiznes pełen bezczelnego żerowania na nostalgicznych markach oraz fakt, że to już trzeci sezon, to statystycznie rzecz biorąc ten serial nie ma prawa być tak dobry (albo w ogóle), jak jest… A wciąż jest bardzo dobry…

Między sezonami dwa i trzy mijają chyba ze dwa tygodnie. Johnny jest dobity sytuacją z Miguelem, stracił Cobra Kai oraz uczniów, jego syn uciekł. Córka Daniela została zawieszona, jego biznes upada, a główny konkurent podkupuje mu pracowników oraz podpisuje umowę na dostawę aut od głównego dostawcy Larusso na wyłączność. Tylko Kreese zdaje się święcić tryumfy: Ma nowych uczniów, ich grono rośnie, Miyagi Do zamknięto, a Lawrence nie wchodzi już w drogę.

Pierwsze, co mi przychodzi na myśl odnośnie tego sezonu, to że jest w pewnym sensie mroczniejszy od poprzedników. Jasne, że są uproszczenia typu dość szybka rekonwalescencja Miguela (na szczęście nie natychmiastowa i pasująca do realiów serii) lub sumienie ruszające Hawka po stosunkowo niedawnej i masakrycznej akcji, ale na każde z nich przypada sytuacja o dość ciężkim wydźwięku (wspomniany motyw z Hawkiem, flashbacki z Kreesem lub ostatnia konfrontacja). I niezależnie od końcowego wydźwięku autorom należy się plus za samo podjęcie tematyki.

Druga rzecz – opowieść jest nadal prowadzona w cwany sposób. Powraca kpiarstwo z obecnego traktowania dzieci i ich problemów przez dorosłych (leczenie wszystkich niesnasek uściskami). Z zapowiedzi, wywiadów i im podobnych widzowie spodziewali się powrotu kolejnych postaci z filmów. Autorzy rozegrali te spekulacje po mistrzowsku. Najpierw zmontowali sceny, dialogi (lub wygląd aktorów) tak, żeby widz był pewien, że to tu pojawią się te postacie, a potem zrobili wszystkich w konia i wprowadzili je po swojemu.

Do tego dochodzi jeszcze cała lista zabiegów fabularnych uzupełniających wątki poprzednich sezonów oraz filmów. Najlepszym przykładem fanservice rewelacyjnie wplecionego w opowieść jest wizyta na Okinawie, gdzie zadbano choćby o takie szczególiki, jak tafle lodu ustawione obok siebie (sposób, w jaki je wykorzystano, wywołał u mnie niekontrolowany rechot). Mniejszy kaliber, ale robiący równie wielkie wrażenie, to opowieść Alli o tym, co naprawdę wydarzyło się na początku The Karate Kid, Part II.

Nie zapomniano też o antagonistach. Kilkoro dostało wreszcie więcej scen z tła fabularnego. Żeby było ciekawiej – nie każdego z nich starano się uczłowieczyć. W niektórych przypadkach to po prostu stwierdzenie: stąd się to wzięło. Na deser są jeszcze smaczki typu gościnny występ Dee Snidera.

Teraz trochę ponarzekam. Przy czym jest to tylko czepialstwo. Wątek z policją jest tak samo chytry, jak i głupi. Zgłoszenie Kreese’a i Amandy – to rozegrano dobrze. Wąż w salonie i końcowa walka bez zgłoszenia – co najmniej głupie. Następna sprawa: wspomniana walka. Drugi sezon zakończył się konkretną rozpierduchą. Pomijając na moment realizm, sam sposób nakręcenia to majstersztyk. Problem polega na tym, że poprzeczkę podniesiono tak wysoko, że ciężko to było przebić. Co odbiło się czkawką w finale trzeciego sezonu. Owszem – walka wygląda równie efekciarsko, ale tym razem jedyną nowością jest to, że toczy się na trzech planach jednocześnie. Ostatni drobiazg – mam wrażenie, że ilość fanservice i chęć powiązania trochę przeciągnęły ten sezon i zamiast zamkniętego rozdziału, jak w przypadku dwóch poprzednich, mamy jeden rozciągnięty na dwa sezony.

Powyższy akapit nie zmienia faktów, że trzeci sezon oglądało mi się rewelacyjnie i póki co jest chyba moim ulubionym/najlepszym w całej serii. Nie mogę doczekać się kolejnego. Moja ocena: 5+.