niedziela, 28 lutego 2021

Cobra Kai – Season 3

Ok, co tu się wyprawia? Biorąc pod uwagę trendy wciskane w popkulturę, showbiznes pełen bezczelnego żerowania na nostalgicznych markach oraz fakt, że to już trzeci sezon, to statystycznie rzecz biorąc ten serial nie ma prawa być tak dobry (albo w ogóle), jak jest… A wciąż jest bardzo dobry…

Między sezonami dwa i trzy mijają chyba ze dwa tygodnie. Johnny jest dobity sytuacją z Miguelem, stracił Cobra Kai oraz uczniów, jego syn uciekł. Córka Daniela została zawieszona, jego biznes upada, a główny konkurent podkupuje mu pracowników oraz podpisuje umowę na dostawę aut od głównego dostawcy Larusso na wyłączność. Tylko Kreese zdaje się święcić tryumfy: Ma nowych uczniów, ich grono rośnie, Miyagi Do zamknięto, a Lawrence nie wchodzi już w drogę.

Pierwsze, co mi przychodzi na myśl odnośnie tego sezonu, to że jest w pewnym sensie mroczniejszy od poprzedników. Jasne, że są uproszczenia typu dość szybka rekonwalescencja Miguela (na szczęście nie natychmiastowa i pasująca do realiów serii) lub sumienie ruszające Hawka po stosunkowo niedawnej i masakrycznej akcji, ale na każde z nich przypada sytuacja o dość ciężkim wydźwięku (wspomniany motyw z Hawkiem, flashbacki z Kreesem lub ostatnia konfrontacja). I niezależnie od końcowego wydźwięku autorom należy się plus za samo podjęcie tematyki.

Druga rzecz – opowieść jest nadal prowadzona w cwany sposób. Powraca kpiarstwo z obecnego traktowania dzieci i ich problemów przez dorosłych (leczenie wszystkich niesnasek uściskami). Z zapowiedzi, wywiadów i im podobnych widzowie spodziewali się powrotu kolejnych postaci z filmów. Autorzy rozegrali te spekulacje po mistrzowsku. Najpierw zmontowali sceny, dialogi (lub wygląd aktorów) tak, żeby widz był pewien, że to tu pojawią się te postacie, a potem zrobili wszystkich w konia i wprowadzili je po swojemu.

Do tego dochodzi jeszcze cała lista zabiegów fabularnych uzupełniających wątki poprzednich sezonów oraz filmów. Najlepszym przykładem fanservice rewelacyjnie wplecionego w opowieść jest wizyta na Okinawie, gdzie zadbano choćby o takie szczególiki, jak tafle lodu ustawione obok siebie (sposób, w jaki je wykorzystano, wywołał u mnie niekontrolowany rechot). Mniejszy kaliber, ale robiący równie wielkie wrażenie, to opowieść Alli o tym, co naprawdę wydarzyło się na początku The Karate Kid, Part II.

Nie zapomniano też o antagonistach. Kilkoro dostało wreszcie więcej scen z tła fabularnego. Żeby było ciekawiej – nie każdego z nich starano się uczłowieczyć. W niektórych przypadkach to po prostu stwierdzenie: stąd się to wzięło. Na deser są jeszcze smaczki typu gościnny występ Dee Snidera.

Teraz trochę ponarzekam. Przy czym jest to tylko czepialstwo. Wątek z policją jest tak samo chytry, jak i głupi. Zgłoszenie Kreese’a i Amandy – to rozegrano dobrze. Wąż w salonie i końcowa walka bez zgłoszenia – co najmniej głupie. Następna sprawa: wspomniana walka. Drugi sezon zakończył się konkretną rozpierduchą. Pomijając na moment realizm, sam sposób nakręcenia to majstersztyk. Problem polega na tym, że poprzeczkę podniesiono tak wysoko, że ciężko to było przebić. Co odbiło się czkawką w finale trzeciego sezonu. Owszem – walka wygląda równie efekciarsko, ale tym razem jedyną nowością jest to, że toczy się na trzech planach jednocześnie. Ostatni drobiazg – mam wrażenie, że ilość fanservice i chęć powiązania trochę przeciągnęły ten sezon i zamiast zamkniętego rozdziału, jak w przypadku dwóch poprzednich, mamy jeden rozciągnięty na dwa sezony.

Powyższy akapit nie zmienia faktów, że trzeci sezon oglądało mi się rewelacyjnie i póki co jest chyba moim ulubionym/najlepszym w całej serii. Nie mogę doczekać się kolejnego. Moja ocena: 5+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz