niedziela, 9 maja 2021

WandaVision – Season 1

Przyznam, że nie pamiętam, czy seriale planowane w obrębie MCU po wydarzeniach z Endgame miały być wypuszczane w takiej kolejności, czy jednak wpłynęła na nią pandemia i ciągłe przesuwanie premiery Black Widow. W sumie mało istotne. Rozpoczynamy nowy rzut seriali, które tym razem mają być lepiej powiązane z filmami. Na pierwszy ogień: WandaVision.

Koncepcja już na starcie jest intrygująca. Każdy, kto obejrzał Endgame, mógł się lekko zdziwić, ale jednocześnie to był największy magnes. O co chodzi? Wymiar równoległy? Wandę wreszcie trzepnęło i to wszystko dzieje się w jej głowie? A może coś jeszcze innego? Do tego stylizacja zmieniająca w zależności od dekady, którą dany odcinek „parodiuje”. Nic tylko oglądać.

I na dzień dobry trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo o ile koncepcyjnie pierwsze trzy odcinki są ciekawe, o tyle dopiero finał trzeciego i cały czwarty ruszają z odpowiedziami, które warto było zacząć serwować ciut wcześniej. Na szczęście jak już przebrniemy przez te epizody, dalej jest lepiej.

WandaVision jest tym, czego oczekiwałem od seriali Marvela, gdy ogłoszono pierwszy z nich: Agents of S.H.I.E.L.D. Jest ściśle powiązany z kinowymi odsłonami MCU, zawiera znane postacie i aktorów, a także mnóstwo odniesień zarówno do starszego rodzeństwa, jak i komiksowych korzeni. Gęba mi się szczerzyła, gdy zobaczyłem agenta Woo, który wreszcie opanował sztuczkę, nad którą tyle siedział w drugim Ant-Manie. Wreszcie dostałem Monicę Rambeau, która od początku powinna być Kapitan Marvel. Brie Larson nie przeszkadzała mi, ale albo postać Rambeau została lepiej napisana od Carol Danvers, albo jednak Teyonah Parris jest lepszą aktorką, sprawniej brylującą w komiksowej konwencji. Jedna z wypowiedzi tej postaci sugeruje również obecność Reeda Richardsa (choć imię nie pada). Ciekawym smaczkiem jest obecność Evana Petersa, Quicksilvera z serii X-Men. Tutaj pojawia się niby w tej samej roli, ale o co dokładnie chodzi – warto przekonać się samemu.

Aktorsko nie mam zastrzeżeń – jest to praktycznie poziom produkcji kinowych, nie seriali. Może z tą różnicą, że tutaj Darcy mnie tak nie irytowała.

Powody do narzekań z rodzaju tych większych mam dwa. Pierwszym jest nierówny ton serialu. Nie licząc dwóch ostatnich odcinków cała reszta to dość poważna opowieść o żałobie, pogodzeniu się ze stratą i odreagowaniu. A potem wpadają wspomniane odcinki, robią tradycyjne, marvelowe łubudubu i sprawa zamknięta. Nie przeczę, rozwałka fajna, ale zabrakło lepszego przejścia, bo to obecne sprawia, iż finał pasuje do reszty opowieści jak pięść do nosa. Drugim powodem jest głównodowodzący dupek. Nawet nie chodzi o to, że jest dupkiem – taka rola antagonisty. Sęk w tym, że jest skończonym idiotą, który brnie w zaparte w sytuacjach, w których nawet kozak pokroju Wolverine’a zastanawiałby się, czy nie uciekać.

Przy rozważaniu seansu należy postawić sprawę jasno: jeśli kinowe odsłony MCU was nie porwały, ten serial raczej też tego nie zrobi. Natomiast jako uzupełnienie uniwersum lub wypełniacz przed następnym filmem sprawdza się dobrze nawet mimo swoich mankamentów. W takim wariancie otrzymuje ode mnie: 4.

niedziela, 2 maja 2021

Kajko i Kokosz – Sezon 1

Informacja o adaptacji i to na Netfliksie zdziebko mnie zaskoczyła. Ale ok, KiK to istotna część historii polskich komiksów, do tego na tyle przystępna, że mogło wyjść coś fajnego. Zwiastuny zapowiadały dowcipy, płynną animację, znane postacie i ciekawą obsadę. Gdybym miał podsumować to już teraz, powiedziałbym, że doceniam intencje, ale nie do końca mnie kupiono.

W ramach pierwszego sezonu dostaliśmy 5 odcinków trwających po około 13 minut. Każdy z nich to luźna adaptacja jednego z zeszytów o przygodach tytułowego duetu. Z jednej strony fajnie, że materiał, który nie każdy przeczyta, jest dostępny w takiej formie. Z drugiej – ktoś zaznajomiony z oryginałem nie znajdzie tu żadnej niespodzianki, nawet jeśli wyłapie jakieś odstępstwo. Tak było w moim przypadku, praktycznie przez cały seans przytakiwałem, wiedząc, jak się skończy.

O każdym innym aspekcie produkcji da się powiedzieć to samo. Animacja jest płynna, ale wiele scen wygląda tak, jakby postacie znały tylko kilka ruchów, co wychodzi mało naturalnie nawet jak na komedię. Wygląd wszystkiego niby jest wierny komiksowi, ale w stosunku do kreski Christy jest jakoś tak za bardzo wygładzony i mniej szczegółowy. Wybór pana Boberka do roli wiecznie histeryzującego Mirmiła to w zamyśle dobry pomysł, ale wykonanie za bardzo kojarzy się z królem Julianem. I nie jest to kwestia braku wprawy aktora, gdyż pan Jarosław ma naprawdę ogromny dorobek dubbingowy i nie pamiętam, żeby którakolwiek jego rola kojarzyła mi się z inną, a tu już tak. Muzyka jakaś jest, ale nic z niej nie pamiętam, podczas gdy piosenkę otwierającą Asterixa u Brytów jestem w stanie zanucić nawet dziś, 20 lat po ostatnim pełnym seansie.

Kajko i Kokosz byli ok, ale ani trzęsienia ziemi, ani rosnącego napięcia nie odnotowałem. Dam szansę kolejnemu sezonowi (jeśli powstanie). Moja ocena: 3+.

niedziela, 25 kwietnia 2021

Zack Snyder’s Justice League

Jestem chyba jedną z niewielu osób, które dobrze bawiły się na wersji z 2017. Wymieniłem szereg błędów, ale ostatecznie dałem 4+ jako ocenę. Dlaczego? Bo nastawiłem się na durny film i dokładnie to dostałem, a w tej kategorii był zwyczajnie dobry. Potem były kolejne filmy z tego uniwersum, które radziły sobie lepiej lub gorzej. JL wyszła na płytach i trzeba było się pogodzić, że w przeciwieństwie do BvS nie będzie wersji reżyserskiej, która mogłaby doszlifować to i owo.

Tutaj pominę cały zakulisowy cyrk związany z tym, dlaczego Snyder porzucił produkcję filmu, dlaczego studio miało kiełbie we łbie i postanowiło zatrudnić Whedona, który zaorał dotychczasową robotę Zacka i dlaczego ostatecznie zdecydowano się dać mu szansę, choć raczej nie wiązać tej wersji z rzekomo nadal istniejącym DCEU. Najważniejsze jest to, że możemy obejrzeć czterogodzinną wersję pierwotnej wizji widowiska.

Główne założenie jest dokładnie to samo – wróg z kosmosu atakuje Ziemię, do udanej inwazji potrzebuje trzech Motherboxów, które znajdują się gdzieś na planecie i czekają w uśpieniu. Różnice zaczynają się już od pierwszych minut i wyskakują do samego końca. Głównym atakującym jest nadal Steppenwolf, ale nie bełkocze już Motherbox to, Motherbox tamto. Tym razem ma wyrazistą motywację. Swego czasu popadł w niełaskę u Darkseida, a teraz chce się wykazać i podbić naszą planetę, która jako jedyna spuściła władcy Apokolips łomot dawno temu.

Teraz muszę zaznaczyć, że na rzecz porównania obu wersji zahaczę o lekkie spoilery. Najistotniejszą zmianą jest spójność z pozostałymi filmami. Steppenwolf wygląda tak, jak pokazano go w finale Batman v Superman, a jego ciągle ruchoma zbroja robi dużo większe wrażenie (poza tym miałem dziwne skojarzenie, że z tymi wszystkimi kolcami podobnie mógłby wyglądać Chyżwar z Hyperiona). Flash pojawiający się u Bruce’a i mówiący, że Lois jest kluczowym elementem ma rozwinięcie w tej wersji JL. Ba, wizja podbitej Ziemi ładniej splata się z teraźniejszością. Sam Flash i Cyborg mają znacznie więcej czasu antenowego, przez co ich obecność jest bardziej uzasadniona. W ogóle wątek Victora stoi o kilka klas wyżej od tego, co widzieliśmy do tej pory. Czasowo też lepiej zgrywa się z urywkami z Dawn of Justice.

Bruce nie jest tutaj szczęściarzem, który co chwilę wpada na rysunki trzech kostek i w ten sposób rozkminia, co nadejdzie. Początkowo zbiera drużynę z zupełnie innego powodu. Dopiero Diana uświadamia go, że od razu trzeba brać się do roboty. Steppenwolf też nie zaczyna natarcia tak od czapy, pierwsza scena pokazuje, dlaczego tak się stało. Nawiązując trochę do konkurencji, Thor w Avengers podsumował, że ludzkość po zabawie Tesseraktem oznajmiła światu, że jest gotowa na nowy rodzaj wojny.

Kolejną istotną zmianą są linie dialogowe w scenach, które pojawiły się także u Whedona. Poszły precz dowcipy o rozmawianiu z rybami, poszły precz utarczki słowne, które usiłowały budować wewnętrzny konflikt jak w Avengers, poszły precz liczne dowcipy. Nie żeby tu brakowało humoru. Jest go mniej i w innych miejscach, ale nadal jest. Z kolei w innych przypadkach zmiana tekstu sprawiła, że widz nie zgrzyta zębami z zażenowania. Najlepszym przykładem jest scena z Lexem Luthorem, która w tym wydaniu zmieniła moje nastawienie,po raz pierwszy wybór Jessego Eisenberga nie wydawał się chybiony, a Deathstroke miał jakby więcej osobowości. I podkreślam, czasowo to niemal ta sama scena, a jednak Snyder wycisnął z niej więcej.

Jako że JL2017 zapiernicza z akcją na złamanie karku, nie ma czasu, aby w jakikolwiek sposób coś zbudować – czy to fabularnie, czy wizualnie. ZSJL nie ma tego problemu. Reżyser do końca wykorzystuje medium wizualne i w ten sposób buduje nastrój. Tak – niektórym będzie się taki seans dłużył, ale ja go dosłownie chłonąłem. Podejście Wayne’a do wioski może nie miało sensu, ale było klimaciarskie. Lois Lane idąca po kawę, a następnie pod pomnik Supermana w całkowitej ciszy doskonale podkreśla nastrój panujący po śmierci nie tylko bohatera, ale także bliskiej osoby. Format obrazu 4:3 trochę zalatuje nostalgią za erą VHS, gdy akcyjniaki oglądało się w weekendowe wieczory, ale także sprawdza się w tym widowisku przez wzgląd na widoczność elementów w pionie, których wersja szerokoekranowa nie pokaże.

Śmierci Kal-Ela poświęcę osobny akapit. Jest ona idealnym podsumowaniem kwestii spójności W BvS wydawała bez sensu przyśpieszona, byle tylko odhaczyć event, jakim jest komiksowy odpowiednik. Żałoba w JL2017 też wydawała się wciśnięta pro forma. Tutaj moment śmierci ostatniego syna Kryptonu jest tak przeszywający, że wręcz ciarki chodzą po plecach. Nostalgia Critic w recenzji seriali animowanych o Sonicu porównał Doktora Robotnika, mówiąc, że nie da się zrobić strasznej wersji tej postaci, po czym przy drugim serialu szczęka mu opadła. Ja miałem tutaj to samo wrażenie. W komiksie i JL2017 Superman zginął po długim łomocie i tyle, nie dało się zrobić z tym nic więcej. ZSJL: Jeeezu…

Jakby achów i ochów z mojej strony było mało, postacie drugoplanowe mają więcej okazji do popisu (Mera naprawdę logicznie wykorzystała swoje moce w starciu ze Steppenwolfem), a w ich szeregach pojawiają się nieobecni typu Vulko, czy Joker (i znowu Snyderowi udało się zrobić więcej Jaredem Leto, niż ekipie Suicide Squad). Ma to jedną wadę – całkowicie nowe wątki i przygotowanie pod film, który nie nastąpi, a szkoda. Na otarcie łez zostaje zwrot fabularny w finale, który nawet mnie zaskoczył.

Nie jestem w stanie powiedzieć, czy zachwycam się wizją Snydera tylko dlatego, że ta wypchnięta przez studio za pośrednictwem Whedona była słabsza, czy może od początku przypadłaby mi do gustu. Jest szansa, że to drugie, bo lubiłem Man of Steel, a reżyserski BvS jest moim zdaniem o niebo lepszym widowiskiem od kinowego choćby z tak prozaicznego powodu, jakim jest zawarcie wątków pobocznych i pozwolenie  widzowi na wyciągnięcie wniosków zamiast pomijania informacji i podawania odpowiedzi z powodu cięć. Tak też widzę Zack Snyder’s Justice League – jako pełny film, co do którego żałuję, że nie będzie kontynuowany. Moja ocena: 5.