Bohater, którego obecności na wielkim ekranie oczekiwało niewielu. Film, który okazał się lepszą rozrywką, niż myślałem, a teraz przyszedł czas na sequel.
Ant-Man and the Wasp, podobnie jak Spider-Man: Homecoming oraz Black Panther, przedstawia konsekwencje wydarzeń z Captain America: Civil War. W wyniku naruszenia Porozumienia Sokovii Scott został skazany na areszt domowy, a ponieważ za technologię, z której korzystał, odpowiedzialny jest Hank Pym, staruszek wraz z córką znaleźli się na celowniku FBI. Film rozpoczyna się w momencie, gdy Scottowi brakuje dosłownie kilku dni do zakończenia odsiadki, jego firma zajmująca się zabezpieczeniami antywłamaniowymi znajduje się na skraju bankructwa, a Hank i Hope starają się uwolnić poprzednią Wasp z wymiaru kwantowego. Dodatkowo Burch, typ spod ciemniej gwiazdy, od którego Hope kupowała sprzęt, ma chrapkę na całe laboratorium Pyma i jego wynalazki. Żeby nie było za łatwo, tym samym interesuje się Ghost – dziewczyna o nietypowych umiejętnościach.
Jeśli chodzi o sceny akcji (pościgi, walki itd.), tutaj zawodu nie ma. Jest to pierwsza część podkręcona do kwadratu. Podobnie sprawa ma się z poczuciem humoru – wrzucono sporo dowcipów, zarówno delikatnych żartów rodem z filmów familijnych, jak i nieco bardziej geekowych lub sprośnych (ale bez przesady). Gdyby na tym zakończyć analizę i potraktować nowego Mrówka jako niezobowiązującego akcyjniaka z lekkim humorem, byłoby bardzo dobrze. Niestety, nawet jak na gatunek, ba, część uniwersum, da się wyłapać nieco zgrzytów. Zwłaszcza, że nie jest to pierwszy raz, gdy coś takiego ma miejsce, a po dziesięciu latach nawet ja mam prawo czuć się zmęczony.
Po pierwsze – fabuła cierpi na syndrom niedogadania się. Z tej samej przyczyny mieliśmy Civil War, ale tam przynajmniej rekompensowano to rozwałką. Tutaj, gdyby 2 postacie dogadały się, wycięłoby to 1/3 seansu. No ale ok, to jestem w stanie jeszcze jakoś przełknąć. Tyle że to nie jedyna konsekwencja tej konwencji. Hope i Hank czasami traktują Scotta jak ostatniego dupka. Pół biedy, gdyby chodziło o focha za Civil War. Nie, w pewnym momencie jest scena, w której Scott chce opuścić drużynę, by FBI nie miało na niego haka, a on mógł legalnie zakończyć swój wyrok. Pym i van Dyne wkurzają się, że chce zadbać o swoją rodzinę, podczas gdy a) sami wpędzili go w sytuację podbramkową, b) robią dokładnie to samo, próbując uratować Janet. Takiej hipokryzji nie trawię.
Po drugie – tak żałosnego łotra nie było już dawno, jeśli w ogóle. Zatrudnić aktora pokroju Waltona Gogginsa i dać mu tak mało materiału (pomijając na moment sensowność), to decyzja niemal tak samo bzdurna, jak obecność J.K. Simmonsa w Terminator: Genisys. Wracając na moment do tej sensowności – postać Sonny’ego Burcha służy wyłącznie jako pretekst do scen komediowych i ze czterech scen akcji. I ponownie – gdyby tę postać wyciąć, fabuła niewiele straci, ale przez wzgląd na wspomnianą akcję, seans skróciłby się zapewne do godziny.
Po trzecie – sceny po napisach. Ta pierwsza jasno określa, jak Ant-Man ma się do Infinity War i luzik – z tym nie mam problemu. Jednakże ta druga, która miała być dowcipna, pasuje do wydźwięku poprzedniej, jak pięść do nosa.
Na zakończenie dodam pewną ciekawostkę. W filmie pada stwierdzenie, iż S.H.I.E.L.D. i Hydra nie istnieją. Jeśli to prawda, a nie kłamstwo stworzone na potrzeby zamaskowania tajemniczych mocodawców Sonny’ego, byłby to chyba pierwszy przykład zaimplementowania konsekwencji z serialu (bo w Agents of S.H.I.E.L.D. oba ugrupowania faktycznie wytępiły się wzajemnie).
Czy warto zawracać sobie głowę nowym, kinowym Marvelem? Tak, bo to nadal sympatyczny i lekki akcyjniak, tylko bardziej bezmyślny, niż mógłby być. Dobrze się ogląda, ale 100% satysfakcji nie daje. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz