poniedziałek, 17 lutego 2014

Batman: Arkham Origins

Prequele mają to do siebie, że są spalone na starcie. No bo czy może nas zaskoczyć jakoś ogromnie historia, której koniec de facto znamy? Może zawierać niezgorsze pomysły, albo ciekawe wątki, ale przeważnie tego typu opowieść poznajemy pro forma lub z powodu zamiłowania do danego uniwersum. W moim przypadku to ostatnie było powodem, dla którego zwróciłem uwagę na Origins. Uwielbiałem Asylum, City było paskudne na starcie, ale po sptachowaniu grało się świetnie, przyszła pora na Origins. Niestety, wydawca gry nie wyciągnął wniosków z okropnego startu City na PC, przez co AO spartaczono jeszcze bardziej, ale po kolei.

W Gotham powoli zaczyna się trzeci rok „działalności” Batmana. Wszyscy w mieście stają się coraz bardziej świadomi, że tajemniczy mściciel to nie tylko bajka, jaką straszy się przestępców. Jednemu z mafiosów, znanemu jako Black Mask, nie podoba się taki obrót spraw. W wigilię Bożego Narodzenia wyznacza 50 milionów dolarów nagrody za głowę człowieka-nietoperza. Zabójcami, którzy chcą podjąć się zadania, są: Killer Croc, Deathstroke, Deadshot, Bane, Firefly, Electrocutioner, Lady Shiva i Copperhead. My wkraczamy do gry w momencie, gdy w więzieniu Blackgate dochodzi do zamieszek, a Black Mask porywa komisarza Loeba.

Origins od samego początku sprawia wrażenie potwora Frankensteina – zlepek pomysłów wziętych z kilku różnych miejsc, którego efekt końcowy nie każdemu się spodoba. Fabuła sama w sobie jest tak oklepana, że bardziej się chyba nie dało. Nie chodzi tu nawet o powtarzalność, bo ciężko, żeby przy okazji postaci wymyślonej w 1939 nie popełnić czegoś takiego. Chodzi o to, że powtórzono nie tylko pomysły, ale i postacie, które biorą w nich udział… Przez co podobna jest nie tylko opowieść, także walki z bossami i lwia część mechaniki… Można zauważyć inspiracje takimi historiami jak Knightfall, czy filmowym Nolanverse, ale w moim odczuciu nie ratują one przeciętności fabuły. Zdaję sobie sprawę, że mówię to ja – gracz, który przeszedł wszystkie PCtowe części Assassin’s Creed i nie narzekał na ich powtarzalność (może dopiero przy AC4). Lecz w tamtej serii zmieniał się czy to setting, czy przeciwnicy, cholera, nawet główny bohater. Arkham Origins ma tego samego głównego bohatera (a pamiętajmy, że Bruce Wayne nie był jedynym Batmanem), tego samego złego (nie uważam tego za spoiler, bo wiadomo było przed premierą, że skoro obsadzają Troya Bakera w roli Jokera, to nie po to, by tej postaci nie było). W ogóle sama idea Origins wydała mi się użyta tylko po to, żeby móc skorzystać z nowego Jokera.

Jakby tego było mało, połowa obszaru gry to powtórka z Arkham City, z tą różnicą, że ta część miasta nie jest podtopiona. Tego jeszcze nie będę traktował, jako lenistwa, bo mimo wszystko ładnie sobie poradzono z rekonstrukcją, dodając drobiazgi tu i tam. Szkoda tylko, że po jego ulicach nie chodzą żadni przechodnie – mieszkańcy grzecznie siedzą w domach (niby jest jakiś komunikat policji zmuszający ich do tego), na zewnątrz mamy niemal samych bandziorów. Walka jakimś cudem straciła płynność… Nasza postać ma problemy z reagowaniem na wciskany przycisk kontry, a kombinacji dobijania prawie w ogóle nie zauważa. Poszczególne sekwencje sprawiają wrażenie albo w całości zerżniętych z poprzednich gier (potyczki z wojowniczkami Lady Shivy, misja z Szalonym Kapelusznikiem lub Deadshotem), albo przeniesione i uproszczone (sekwencje z Banem)… Jedyną walką, którą musiałem powtarzać, była ta z Copperhead (przywodzącą z kolei na myśl jedno ze spotkań z Ra’s al Ghulem z AC), a i to przez moją nieuwagę (narzekania na forum na starcie z Deathstroke’iem można między bajki włożyć). Zamiast poświęcić więcej czasu fabule i mechanice walk z nowymi postaciami, twórcy skupiają się na znanych i oklepanych: Jokerze i Banie. Killer Croc i Electrocutioner są tam wręcz gościnnie; Deathstroke i Copperhead znikają po 1 walce; Lady Shiva i Deadshot mają dłuższe misje, ale… wszystkie ich składowe są żywcem wzięte z AC; chyba tylko konfrontacja z Firefly’em dała mi odpowiednią dawkę satysfakcji (choć też trudna nie była i może kojarzyć się z potyczką z Clayfacem).

Kolejną powtórką z rozrywki są batgadżety. Przy okazji przyczyniają się one do nieścisłości. Bo mamy tu zabawki znane z AC lub ich odpowiedniki, ale w Asylum Batman o nich… zapomniał? Niby od biedy można sobie tłumaczyć, że bierze ze sobą tylko to, co potrzebne, ale jakoś to nie przekonuje. Na tych gadżetach oparto oczywiście zbieranie znajdziek Enigmy. Tu kolejne wyznanie z mojej strony – w AC niektóre były lekko zamotane i zdarzyło mi się korzystać z rozwiązań internecie, by te trofea pozbierać. Tutaj wszystkie 200 zagadek jest tak łatwych (odpada skanowanie ukrytych znaków zapytania, albo przedmiotów związanych z innymi postaciami), że wszystkie rozwiązuje się od ręki. Ponownie – można sobie wmawiać, że Enigma (jeszcze nie Riddler) dopiero się rozkręca i stąd takie proste, może trochę toporne, wyzwania, ale to również mnie nie przekonuje.

Po głowie powinna dostać osoba odpowiedzialna za nową rozpiskę umiejętności naszego bohatera. W poprzednich grach były one posortowane w małe grupy, niezależne od siebie. Tutaj jakiś gigant intelektu wpadł na to, żeby zrobić z tego drzewka, dzięki czemu, żeby zdobyć potrójny batarang, musimy wcześniej wykupić (oprócz podwójnego) kamuflaż termiczny… Co ma jedno z drugim wspólnego? Nie mam pojęcia, ale takich kwiatków jest w obu drzewkach więcej. Sam podział na drzewka, tudzież kategorie, również jest do chrzanu. Oprócz drzewek, w które inwestujemy punkty zdobywane za kolejne poziomy doświadczenia, mamy jedno, którego umiejętności odblokowywane są przez kończenie swego rodzaju „wyzwań” wewnątrz gry. Tu z kolei problem mogą sprawiać same wyzwania, gdyż niektóre z nich można wykonać TYLKO w konkretnych warunkach w grze, a wspomniane warunki występują w wybranych momentach. Jeśli więc je ominiecie – dupa, powrotu nie ma. Na całe szczęście na końcu gry miałem zablokowane tylko 2 z tych umiejętności, ale przez to musiałem pożegnać się z osiągnięciem związanym z ulepszeniem postaci na 100%.

Na plus policzę dwa patenty, które fajnie wpasowały się w klimat postaci. Śledztwa – w całej grze jest 9 pobocznych misji detektywistycznych. Naszym zadaniem jest udanie się na miejsce zbrodni, przeanalizowanie go (rekonstrukcja 3D jest naprawdę efekciarska i pozwala na lekkie wykazanie się spostrzegawczością) i ruszenie w pogoń za sprawcą. Drugim takim pomysłem jest zgłoszenie przestępstwa. Co prawda sprowadza się to wyłącznie do pobicia bandziorów lub skorumpowanych policjantów, ale jest dobierane losowo z iluś dostępnych scenariuszy i przyjemnie urozmaica grę. Ponadto stanowi niewyczerpane źródło punktów doświadczenia, gdyż zajścia są zgłaszane nawet po osiągnięciu maksymalnego „poziomu”.

Graficznie gra prezentuje się lepiej od swoich poprzedników. Niestety tutaj wyłażą pierwsze poważne problemy. Po pierwsze optymalizacja – nie istnieje. Dzięki czemu wiele osób doświadcza cięcia się gry, spowolnień i losowego wywalania na pulpit. To ostatnie zdarza się również z powodów innych, niż grafika (np. co drugie uruchomienie gry, przy ładowaniu profilu, przy łączeniu się z WBID, czy przy sprawdzaniu dostępności DLC). Do tego, jeśli postać w jakiejś sytuacji śmignie przez przeszkody (u mnie Batman zamiast spaść na powierzchnię mostu, przeniknął przez niego i wpadł do wody), tekstury się wykrzaczają kompletnie. Rozwiązanie – załadowanie ostatniego punktu kontrolnego lub przejście na inny obszar, np. przez wejście do budynku. Innymi bugami, jakimi raczy nas Origins, są: znikanie kluczowych postaci, niepojawianie się kluczowych postaci, spadanie przeciwników w tekstury, zbugowane szybowanie, rozjechana synchronizacja dialogu i animacji ruszania ustami itp. Doliczmy wspomniane spóźnione reakcje lub ich brak przy sterowaniu, a otrzymamy iście frustrujący obraz całości. Na deser dorzucę kamerę, która w kilku momentach jest ustawiona na sztywno (tu piję choćby do sekwencji z Szalonym Kapelusznikiem) i utrudnia wyczucie kierunku biegu.

Muszę też wspomnieć o postawie wydawcy gry, który w ciągu ostatnich dni wkurzył chyba wszystkich. Wg firmy Warner Bros. kolejny patch nie zostanie stworzony, gdyż developer pracuje nad nowym, płatnym DLC… Ludzie, czy wy sobie jaja robicie? Macie zbugowany produkt i zamiast go dopracować, odstawiacie taki numer? Mnie się udało przejść grę i wykonać wszystkie zadania poboczne bez blokad postępu, ale widocznie miałem szczęście. Jest cała rzesza grających, którzy przez bugi utknęli, stracili zapisane stany gry lub doświadczyli innej, równie absurdalnej i upierdliwej wpadki. Nie, panowie, nie tędy droga. Jeżeli tak traktujecie swoich klientów, to następnej gry, nawet, jeśli robionej z powrotem przez Rocksteady, a nie WB Montreal, ludzie nie kupią.

Mógłbym jeszcze ponarzekać na to, że czułość myszy znowu trzeba zmieniać bezpośrednio w pliku konfiguracyjnym, bo ktoś zapomniał o tej opcji w grze, albo że akcja ma miejsce zimą (bo widocznie AC to było za mało), ale dość, pora to zebrać do kupy. Jeśli nie obchodzi was fabuła, chcecie więcej tego samego, a na błędy przymykacie oko – Arkham Origins jest dla was. W tej postaci dostaje: 4-. Jeżeli fabuła was nie przekonuje, ale mimo przeciwności chcecie grać, bo Batman, bo Arkhamverse, czy coś w ten deseń, ocena brzmi: 3-, brać na wyprzedaży. Jeżeli zaś ma to być wasz pierwszy kontakt z serią, ocena brzmi: 2-, unikać jak ognia. Zacznijcie od Arkham Asylum, a potem zapoznajcie się z Arkham City. Origins możecie sobie darować. Niezależnie od oceny, pamiętajcie, że wydawca ma w dupie, czy bugi przeszkodzą wam w ukończeniu gry, czy nie. Wy już zapłaciliście.

sobota, 1 lutego 2014

Batman: Mystery of the Batwoman

W Gotham pojawia się nowa zamaskowana bohaterka: Batwoman. Jej celem stają się handlarze bronią (i to nie pierwsi z brzegu, tylko zawsze ta sama grupa). Ze wszystkiego robi się grubsza afera, gdy wychodzi na jaw, że pomimo kostiumu nawiązującego do Batmana, kobieta nie jest z nim w żaden sposób związana (co staje się powodem do żartu nawet ze strony Batgirl).

Mystery of the Batwoman jest ostatnim filmem związanym z Batman The Animated Series, a raczej The New Batman Adventures, które zostały dodane, jako czwarty sezon tejże. Niestety samo widowisko rozczarowuje. Niby wszystkie elementy są na swoim miejscu (przyzwoita animacja, dynamiczne sceny akcji), ale nie porywają. Aktorstwo jest na tym samym dobrym poziomie, co dotychczasowe odsłony uniwersum. Muzyka jest miejscami klimaciarska, ale już piosenka Betacha Never w wykonaniu Cherie nie do końca mi odpowiada. Pasuje do postaci, dla której robi za tło, ale do atmosfery, jaką kojarzę z poprzednich Batmanów, już nie. Poza tym to kompletnie nie moje klimaty. Opowiadana historia sprawia podobne wrażenie – ot jakiś tam kolejny standard, przerabiany milion razy, zawierający próbę wprowadzenia zwrotu akcji, który przeciętny fan rozgryzie na długo, zanim Bruce na to wpadnie.

Czy w związku z tym warto sobie zaprzątać tym tytułem głowę? Chyba tylko jako ciekawostką. Nawet ja jako fan musiałem się miejscami zmuszać, by dotrwać do końca seansu, w którym finał strasznie mi się dłużył. Jeżeli nie macie zamiaru zaliczać wszystkich produkcji animowanych z Batmanem w roli głównej, można sobie odpuścić. Moja ocena: 3.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Assassin’s Creed: Liberation HD

Wydana pierwotnie w 2012 na PS Vita, jako Assassin’s Creed 3: Liberation, stanowiła spin-off Assassin’s Creed 3. Nie mam pojęcia, dlaczego pozbyto się trójki z wersji HD, ale w ostatecznym rozrachunku nie wpływa to na odbiór gry. Niestety jej treść, realizacja, a nawet moment wydania – już tak.

Naszą bohaterką w tej odsłonie jest Aveline de Grandpré, córka francuskiego kupca i uwolnionej niewolnicy, zaś miejscem akcji jest Nowy Orlean w okresie przejmowania go przez hiszpańskie wojska. Ciekawy pomysł, pierwsza niewiasta w roli głównej w serii oraz oderwanie od linii przodków Desmonda – wydawałoby się, że nie da się tego zepsuć, a jednak – sama gra ma tyle samo wad, co zalet.

Aveline jest postacią dużo bardziej wyrazistą od Connora, czy nawet Edwarda. Do tego potrafi być urocza, ma gadane i umie odgryźć się w niebanalny sposób. Niestety pozostałe postacie na jej tle są przez to nijakie, a nagrodę dla największego kretyna w tej odsłonie uniwersum zdobywa Agaté – mentor naszej zabójczyni. Nic dziwnego, że bractwo regularnie dostaje łomot, skoro takie matoły nim dowodzą. To wręcz cud, że na przestrzeni wieków przetrwali jacykolwiek asasyni.

Fabuła mimo ciekawego tła i niezgorszych pomysłów na misje jest cholernie pocięta. Mogę tylko zgadywać, że oryginalna wersja na przenośną konsolę nie dałaby rady pomieścić takiej ilości mówionych dialogów, które potrzebne byłyby do opowiedzenia tej historii. Efektem są wymuszane przeskoki między fragmentami, nadrabianie opisami na ekranach ładowania i wrażenie, że nic się tu nie klei. A trzeba pamiętać, że, pomimo iż to gracz niejako wchodzi do animusa, żeby odkrywać historię zapisaną w DNA Obiektu 1, to warstwa współczesna też ma jakieś tło fabularne, które dodatkowo stara się mieszać w historii Aveline. Prawda ujawniana po zabijaniu osób oznaczonych, jako Citizen E jest ciekawym pomysłem na podtrzymanie napięcia, aczkolwiek za bardzo wciśniętym w twarz grającego. Przydałoby się ukryć to tak, by jej odnalezienie wymagało nieco więcej wysiłku. Doceniam, że starano się gracza zaskakiwać zwrotami akcji, gościnnym występem Connora, czy informacjami w lore, ale poszatkowanie całości odbiera wiele przyjemności z odbioru i czyni przebieg akcji przewidywalnym.

Moment wydania też jest średnio trafiony. No chyba, że nie graliście jeszcze w Assassin’s Creed 4, wtedy Liberation stanowi niezłe przejście z #3 do #4 i swego rodzaju przystawkę przed tą drugą. W moim przypadku była to jednak musztarda po obiedzie, gdyż, jak już wspominałem we wpisie o AC4, Black Flag zawiera spoliery dotyczące niemal wszystkich poprzednich odsłon uniwersum, co potrafi zepsuć końcówkę Liberation.

Zakładałem, że AC:L HD będzie hulało na silniku AC4. Myliłem się. Liberation to taka uboższa trójka. Podobne sterowanie, tekstury, efekty. Do czwórki nawiązuje system handlu za pomocą floty, ale tylko w niewielkim stopniu. Nowością, niespotykaną w żadnej innej odsłonie, jest system person. Aveline ma możliwość wyruszenia w teren jako dama, zabójczyni i niewolnica. Każde z tych wcieleń charakteryzuje się innym tempem zyskiwania rozgłosu, innym sposobem na pozbycie się go, dostępną bronią, czy miejscami do poruszania się. Np. dama może korzystać z ukrytych ostrzy i strzałek z trucizną, powoli zdobywa rozgłos, może odciągać strażników na bok, ale wolniej biega, nie może się wspinać i nie wykona serii zabójstw. Niewolnica zdobywa rozgłos za każdą, nawet najmniejszą przewinę (nawet tak absurdalną, jak przeskoczenie niektórych dziur), również nie wykona serii zabójstw, ale w zestawie ma dodatkowo lekką broń, śmiga bez problemu po dachach i sprawniej potrafi wmieszać się w tłum. Zabójczyni praktycznie cały czas jest rozpoznawalna, ale biorąc pod uwagę jej sprawność w zabijaniu i banalny system walki, nie robi to różnicy.

Fajny pomysł, lecz jak większość rzeczy w tej grze – ledwie nadgryziony. Asasyn powinien w każdych okolicznościach móc wtopić się w otoczenie, a przebrania (których nie kradnie się od kogoś na jedną misję) to doskonałe rozwiązanie. Każde z nich zapewnia też paletę dodatkowych zadań. Problem polega na tym, że w połączeniu z bugami i ograniczeniami, gra tworzy kuriozalne sytuacje. Np. dama nie potrafi się wspinać, natomiast pływa znakomicie. Jednak samo pływanie w jej wykonaniu powoduje wzrost rozgłosu… Inna sytuacja z jej udziałem: dama zbiera kosztowne brosze od uwodzonych mężczyzn. Dowcip polega na tym, że wielu z nich stoi na balkonach, a my musimy myśleć nad dotarciem tam, żeby zagadać. Kombinujemy więc z drabinami, a jeśli zaleziemy za wysoko, ze skokami w dół, by się do dżentelmenów dostać. Chyba nie muszę pisać, jak komiczny efekt uzyskujemy? Kolejną rzeczą, którą zmieniłbym w tym systemie, jest sposób obniżania rozgłosu. Niewolnica zrywa plakaty – ok, to akurat pasuje, ale że dama musi zabijać świadków, a asasynka przekupywać urzędników? Ja rozumiem, że w jednym przebraniu można obniżać rozgłos innego wcielenia, ale nadal zamieniłbym te dwa ostatnie miejscami. Nawiązując jeszcze do tych łapówek – jako że nie są małe i nie chcielibyście mieć problemu z pieniędzmi, pamiętajcie, by przekupionego urzędasa zawsze po tym okraść – zwraca się z nawiązką! I nie, wcale nie żartuję, rozgłos też od tego nie rośnie…

Niestety, jak na tak mały tytuł, dopuszczono się sporej liczby błędów. Liberation potrafi wykrzaczyć się na pulpit – ot tak, bez powodu. Postać może utknąć na jakimś drobiazgu (syndrom wystającego piksela) i odmówić dalszego biegu. Pełny antialiasing może spowodować wyświetlanie się konturów postaci i części tła, co wygląda jak karykaturalny szkic. Bayou jest pełne niewidzialnych przeszkód, a skośny teren zachowuje się niekiedy jak za wysoka, idealnie pionowa ściana. Zdarzało mi się także, że jeśli nie wcisnąłem prawidłowo QTE podczas ataku drapieżnika, leciał on w tekstury, a Aveline tkwiła dalej w tej samej pozycji – gotowa do obrony. Na to ostatnie pomagało tylko ponowne załadownie stanu gry. Zabijanie strażników na dachach też było opłacalne tylko, jeśli z daleka, lub w bezpośredniej konfrontacji. Atak z ukrycia (np. zza ścianki lub komina) powodował, że zwłoki nie do końca „wiedziały”, jak się ułożyć i po kilku akrobacjach na pochyłej powierzchni „postanawiały” spaść bezpiecznie na ziemię… Do tego doliczę problemy z postaciami NPC, które za nami podążają (notorycznie gubią drogę, lub zatrzymują się, cholera wie, po co). O dziwo, tym razem nie miałem problemów ze sterowaniem i kamerą – te aspekty gry działały w porządku. Sama Aveline też sprawniej radziła sobie ze zwrotami w ruchu. Ba, rzekłbym, że sprawniej niż wszyscy trzej  Kenwayowie razem wzięci.

Decyzję, czy zakupić Liberation, każdy musi podjąć we własnym zakresie. Mamy tu kilka fajnych, ale niewykorzystanych pomysłów. Mamy dobrą główną bohaterkę, ale nijaką resztę. Mamy niską cenę (50 zł za sam klucz w dniu premiery, jeśli dobrze poszukacie), ale mnóstwo mniejszych bugów, zaś czas rozgrywki to maksymalnie 15 godzin (no 20, jeśli się ktoś opiernicza), wliczając w to wszystkie poboczne zadania, zbieractwo i ogólnie pojęte osiągnięcia. Początkowa dobra ocena spada u mnie do: 3+ – polecam tylko wielkim miłośnikom serii, którym wiecznie mało gier ze słowami Assassin’s Creed. Dla całej reszty jest to niekoniecznie udana powtórka z rozrywki po raz któryś.