niedziela, 31 grudnia 2017

New Year’s Evil

Za każdym razem, gdy nachodzi mnie ochota na obejrzenie jakiegoś horroru tematycznego, wpisuję w przeglądarce [temat] horror list i przeglądam wyniki. Niekiedy takie listy są tworzone bez ładu i składu, innym razem są kopiowane pozycja w pozycję od jednej osoby. Jednak od czasu do czasu trafia się coś sensownego, dzięki czemu znajduję tytuły mało znane, ale idealnie wpasowujące się w moje zachcianki. Teraz, gdy znalazłem New Year’s Evil, moją pierwszą myślą było: Jakim cudem jeszcze tego nie oglądałem? Niestety, radość ze znaleziska nie zawsze idzie w parze z tą z seansu.

W pewnym hotelu z okazji nadchodzącego nowego roku postanowiono zrobić koncert, nazwijmy go umownie, punk rockowy. Prowadząca imprezę jest tak zaaferowana całą sprawą, że wszystko inne nie istnieje, wliczając syna, w którego karierze nastąpił przełom oraz psychopatę, który zaraz po dodzwonieniu się do niej obiecuje, że ją zabije. Na obietnicy się nie kończy. Jego podróż do babki to droga usłana trupami.

Gatunkowo New Year’s Evil bliżej do thrillera niż slashera, ale że posiada spore elementy tego drugiego (ze wskazaniem na dość przyzwoite sceny zabójstw), to pod takim kątem będę go oceniał. Ciekawą koncepcją jest brak maski u zabójcy. Widz od samego początku wie, kto zabija. Uzupełniono ją o kilka zwrotów akcji, które bardzo zgrabnie wplatają się w przebieg. Powtarzany w kółko motyw muzyczny zespołu z filmowej imprezy może budzić skojarzenia z Critters, muzyka z morderstw przywodzi na myśl Friday the 13th.

Niestety, na tym pozytywy się kończą. O ile godzinę (z 90 minut) ogląda się całkiem przyjemnie, pozostała część sprawia wrażenie zrealizowanej zbyt szybko, jakby nagle zaczęły kończyć się fundusze lub czas. Przez co ostatnia konfrontacja wypada odczuwalnie słabiej, a do tego nie daje pełnej satysfakcji. Na domiar złego morderstw jest niewiele, a jeden ze wspomnianych zwrotów wypada na samym końcu. Ktoś chyba kładł fundamenty pod sequel, ale nic z tego nie wyszło.

Czy warto sobie zawracać filmem głowę? Jeśli ktoś lubi głupie i przerysowane średniaki w slasherowej otoczce – jak najbardziej. Moja ocena: 3+.

niedziela, 24 grudnia 2017

The Lego Batman Movie

The Lego Movie okazał się zaskakująco dobrym filmem, a nie tylko półtoragodzinną reklamą klocków Lego. Niemniej jednak gdy zapowiedziano jego spin-off, The Lego Batman Movie, ciężko było nie odnieść wrażenia, że to już skok na kasę. Na moje szczęście widowisko postanowiło sprzedać mi batkopa z półobrotu za ten brak wiary.

Joker realizuje kolejny plan mający jednocześnie posłać Gotham do piachu i doprowadzić do konfrontacji z Batmanem, którego klaun uważa za swego największego wroga i jest święcie przekonany, że gacek czuje to samo w drugą stronę. Jednak Bats postawiony pod ścianą oświadcza, że ma Jokera w poważaniu i nikt (nieważne, czy sojusznik, czy wróg) nie jest mu potrzebny do szczęścia. Wystarczy uwielbienie okazywane przez mieszkańców Gotham (albo kogokolwiek, kto będzie pod ręką) po uratowaniu miasta. Ale pan J nie zamierza tego tak zostawić, obmyśla nowy plan!

W głowie mi się to nie mieści, ale na tle tego, co napisałem, fabuła The Lego Movie jest zaskakująco normalna. Nie żeby to był problem. Twórcy widowiska doskonale wykorzystują stworzone przez siebie realia oraz mocno zakręcone interpretacje postaci znanych z komiksów i innych mediów, a to nie wszystko. Aby zrobić dobrą parodię, należy najpierw znać na wylot i lubić jej obiekt. W The Lego Batman Movie na każdym kroku przekonujemy się o miłości do materiału źródłowego. Przez cały seans jesteśmy raczeni nawiązaniami (wizualnymi i słownymi) do różnych wersji postaci i jej otoczenia. Od tych najbardziej oczywistych (jak wszystkie filmy fabularne i serial z Adamem Westem), po te najbardziej niszowe (jak lista wrogów, o których obecnie mało kto pamięta, a do wyszukania których widz jest zachęcany w trakcie seansu, by udowodnić, że żaden z nich nie został zmyślony na potrzeby widowiska). Ba, gacek i spółka to nie jedyna sfera, z której czerpią autorzy. Jak zobaczycie, kogo uwięziono w Phantom Zone (co z automatu czyni ten film lepszym starterem jakiegokolwiek uniwersum niż Iron Man i Batman v Superman razem wzięci), poskładacie się ze śmiechu. Wiecie, kto jeszcze robił parodie w podobny sposób? Mel Brooks.

Niestety, moje oczekiwania względem filmu były chyba mocno zawyżone. Po opiniach zasłyszanych i przeczytanych w internecie spodziewałem się istnej rewelacji, a otrzymałem film tylko ciut lepszy od dobrego. Nie pasowało mi kilka rzeczy. Po pierwsze – motyw relacji Jokera i Batmana jest chyba jednym z najbardziej oklepanych. Żeby daleko nie szukać: w filmach będzie to pierwszy Batman Burtona, w komiksach The Killing Joke, a w grach przynajmniej 3 z 4 odsłon Arkhamverse. Po drugie – gagów i humoru jest czasami do przesady. Serio, pierwsze wytchnienie od rechotu odczułem bodajże gdzieś po trzydziestu minutach seansu.

Osobną rzeczą, o której warto pamiętać w przypadku The Lego Batman Movie, jest to, że niespecjalnie nadaje się on dla dzieci. Nie chodzi o jakiś przesadny poziom brutalności, czy żartów dla dorosłych. Seans jest stosunkowo długi i mało dynamiczny w porównaniu z typowymi produkcjami dla małolatów. Więcej radochy sprawi dorosłym, a już zwłaszcza osobom, które trochę filmów (nie tylko o Batmanie) widziały. Moja ocena: 4+.

niedziela, 17 grudnia 2017

Star Wars: The Last Jedi

Przy okazji wpisu o Rogue One wspomniałem, iż każdy kolejny film z tej serii będzie miał coraz bardziej pod górkę. Mało tego, nawet jeśli następne widowiska będą lepszej jakości, dużo łatwiej będzie się ich czepiać i wytykać nawet najdrobniejsze potknięcia. I niestety mam tak właśnie z The Last Jedi.

Epizod ósmy otwiera tekst, wedle którego First Order rozwalił Republikę. Poza tym Rey odnalazła Luke’a, a resztki ruchu oporu z Leią i Poe na czele uciekają przed Kylo Renem, Snoke’iem i Huxem.

Miałem wrażenie, że w The Force Awakens First Order tak bardzo skupiało się na dowaleniu jakiemuś tam ruchowi oporu, że Republika mogła zająć się pozostałościami po Imperium. A tu na dzień dobry widzę, że FO nie tylko nie odczuło straty bazy Starkiller, ale także dorżnęło Republikę ot tak i ma mnóstwo czasu na uganianie się za Leią i spółką. Zresztą sam początek związany z zabawą w kotka i myszkę będzie budził skojarzenia z  Empire Strikes Back. Od tego momentu akcja jest podzielona na trzy wątki, które będą kojarzyć się z: kombinacją Epizodów V i VI, Battlestar Galacticą, Casino Royale i questem rodem z najprostszych RPGów. Niestety, jeden z tych wątków (Casino + quest) jest chyba najbardziej oderwany od całości i wsadzony tylko po to, by Finn miał co robić (ewentualnie, żeby wcisnąć zalążki wątków na przyszłość).

Najgorsze w tym filmie jest to, że pomimo naprawdę odważnych pomysłów wywracających kanon do góry nogami, żaden nie wygląda na dokończony. Nie wiem, czy to kwestia chęci zachowania pointy na kolejną część, czy może autorzy przestraszyli się własnych idei, ale ja siedziałem zawiedziony. Przykłady: relacja Kylo – Rey była znakomitym motorem napędowym, który padł gdzieś w połowie, Luke i trening Rey również jakoś tak oklapły po drodze, a Snoke i Phasma zostali zamieceni pod dywan w takim tempie, że osiągnęli prędkość wariacką. Ponadto mam nadzieję, że osoby, które wymyśliły Porgi i wszystkie sceny z nimi (chyba tylko po to, by Chewbacca był częściej na ekranie, w przeciwnym razie pojawiłby się dosłownie raz, góra dwa) trafią do piekła, w którym oprócz wrzasków tych paskud nie będzie słychać nic innego. Na deser powiem, iż w pierwszej 1/3 seansu jest tak durna scena z udziałem naszej ulubionej księżniczki, że ryzykujecie facepalma wywalającego mózg przez potylicę.

Pomimo powyższego zrzędzenia The Last Jedi oglądało mi się całkiem dobrze. Po pierwsze: film jest pięknie nakręcony, a sceny batalistyczne wgniatają w fotel. Po drugie: niektóre z postaci fajnie rozwinięto, a i weterani serii sprawili się znakomicie. Po trzecie: wspomniane wyżej pomysły robiące bałagan w uniwersum są ciekawe i pozostaje mieć nadzieję, iż zostaną pociągnięte dalej w następnej odsłonie. Zwłaszcza, że zawarto w nich sporo odcieni szarości. Po czwarte: w fabule pojawiło się sporo sytuacji, w których zamiast iść logiką kinowo-starwarsową, posłużono się rozsądkiem. Jest taka scena, w której Kylo ma okazję zmierzyć się z jednym z przeciwników. Natychmiastowym skojarzeniem będzie: No nie, gamoń wyjdzie z opancerzonego transportowca, byle tylko pomachać latarą. I zaskoczenie – Ren podejmuje najsensowniejszą z możliwych decyzji: każe swoim wojskom strzelać ze wszystkiego, co mają pod ręką. Tutaj dochodzimy do piątego: The Last Jedi wtyka pierdyliard szpil w fabułę poprzednika i stara się nadgonić wszystkie jego braki, co jest nie lada wyczynem.

Podsumowując, TLJ jest lepszym filmem od dwóch poprzednich, ale trudniej mi wybaczyć te wszystkie zgrzyty (stąd też taka ocena). Inna sprawa, że to, co mi nie pasuje, wam może się podobać. Moja ocena: 4.