niedziela, 26 maja 2024

Sting (2024)

Na zwiastun tego filmu trafiłem całkiem przypadkowo. Uświadomił mi, że minęło sporo czasu, odkąd oglądałem jakiś horror o potworze. A że pająkami straszy się dość łatwo (nawet w przypadku osób, które jakoś specjalnie pająków się nie boją), liczyłem na choć odrobinę klimatu.

Żeby nie bawić się w jakieś wymyślne tłumaczenia na temat tego, dlaczego pająk jest wielkości psa – przybył z kosmosu. Zajęła się nim małolata, która chciała mieć zwierzątko, ale że to nie E.T, zwierzątko zaczęło wżerać innych mieszkańców budynku i zrobił się problem.

Niby człowiek wie, że po takim tytule, gatunku i założeniach nie należy spodziewać się zawiłości fabularnych Memento, ale żeby dostać same niewyszukane i przewidywalne klisze? Film stara się dosłownie w jednym wypadku wprowadzić jakiś zwrot akcji/zaskoczenie, ale jego rozwiązanie podaje bardzo szybko i na tacy. Kolejność ofiar da się ustalić prawie od razu (z możliwą wtopą z dwoma postaciami). Do tego powodzenia wszystkim kinomanom, żeby główny wątek nie skojarzył się z Little Shop of Horrors, finał z pierwszym Terminatorem, a ostatnia scena z amerykańską Godzillą z 1998 (bez której zakończenie jest przesłodzone tak bardzo, że zahacza o film familijny). To są tylko te największe skojarzenia. Całkowita liczba jest dużo większa.

Nie żeby Sting nie miał żadnych zalet. Sceny z pająkiem zrealizowano przyzwoicie. Do tego stopnia, iż widzowie z arachnofobią odpuszczą seans prawdopodobnie już na etapie zwiastuna. Scenografia, oświetlenie i efekty specjalne tworzą może niezbyt oryginalny, ale jednak solidny klimat. Atmosferę izolacji i zaszczucia potęguje pokazywana co jakiś czas śnieżyca. Aktorsko nie będzie to pierwsza liga (ani pewnie nawet trzecia), lecz jednocześnie nikt nie ciągnie widowiska w dół.

Jest szansa, iż Sting spodoba się początkującym miłośnikom horrorów. Weterani gatunku raczej będą się nudzić. No chyba że zrobią sobie pijacką grę, w której wychyla się kielonek za każdym razem, gdy na ekranie pojawi się coś wtórnego (przy czym z góry uprzedzam, że dość szybko może to doprowadzić do zatrucia alkoholowego). Ja niestety zaliczam się do kategorii osób, które już ciężko zaskoczyć lub zadowolić, przez co przez jakieś 2/3 seansu nudziłem się. Moja ocena: 3-.

niedziela, 19 maja 2024

Secret Invasion – Season 1

Miała to być seria poważniejsza od poprzednich. Przywracająca na dobre Nicka Fury, wypełniona szpiegowskim klimatem i paranoją, adaptująca istotne wydarzenie z komiksów. Sam nie wiem, dlaczego na tym etapie jeszcze się łudziłem.

Zacznijmy od tego, że komiksowi Skrullowie to skurwysyny. Natomiast MCU popełniło błąd wprowadzając frakcje, których zadaniem jest wywołanie w widzu współczucia. Tak, mowa o wydarzeniach z Captain Marvel. Przez co ciężko nie odnieść wrażenia, że Secret Invasion to pretekst, by to wszystko przynajmniej częściowo odkręcić. Mamy więc frakcję Skrulli, którym znudziło się czekanie na dotrzymanie obietnicy i stworzenie nowego domu dla ich rasy na Ziemi. Postanowili, że sami sobie skolonizują naszą planetę, a nas wyrżną w pień. Sposób eliminacji (przynajmniej w założeniach) przypomina z grubsza to, co odwalił Skynet, ale jak tylko przystępują do jego realizacji, wszystko trafia szlag.

To niesamowite, że seria, która powinna trzymać w napięciu i opowiada o dość zamotanym konflikcie, usypia widza już w pierwszym odcinku. Przy drugim musiałem zrobić tygodniową przerwę, bo do nudy dołączyła piramidalna głupota. Uprzedzam, że od tej pory w tekście będą pojawiać się spoilery. Aby utrzymać zainteresowanie, autorzy stosują tanie chwyty typu odstrzelenie Marii Hill w pierwszym odcinku, mieszanie różnych mocy w kolejnych, wsadzanie Skrulli, gdzie się da itd. To ostatnie powoduje wykastrowanie postaci Fury’ego, bo nagle dowiadujemy się, że niemal niczego z poprzednich filmów nie zrobił sam, niczego nie rozkminił i taki z niego szpieg, jak z koziej dupy trąba. Od samego początku jego karierą, awansami oraz operacjami kierowali Skrulle, bo był ich sojusznikiem. Zresztą sam Nick nie ma nawet połowy swojej poprzedniej charyzmy, gadanego, czy palety wyzwisk.

Rhodes okazuje się Skrullem, ale jego zachowanie jest tak nietypowe, że aż dziwne, iż nikt się nie połapał. Najbliżej był Falcon, lecz tylko w wyciętej z The Falcon and the Winter Soldier scenie. Ta sama scena klaruje również ramy czasowe, czyli od kiedy Rhodey nie jest sobą. Bez niej reżyser SI sugerował, iż James został porwany przed Civil War

Na seans składają się głównie szantaże, próby zamachów, przesłuchania, porwania, pościgi i egzekucje. Trafia się jedna duża strzelanina, jedna prowokacja pokroju tej z X-Men: First Class i kilka demonstracji działania koktajlu z mocy różnych postaci (Hulk, Captain Marvel, Groot, Drax etc.). Z całego repertuaru tylko ta strzelanina robi przyzwoite wrażenie, choć psuje je właśnie brak reakcji na zachowanie Rhodesa.

Jest jedna postać, do której nie mogę się czepić. Grana przez Olivię Colman Sonya Falsworth. Sonya jest tym, czym kiedyś był Fury. Tylko Nick był cyniczny, zaś Sonya wiecznie uśmiechnięta i złośliwa. Każda scena z jej udziałem sprawiała mi frajdę. Niezależnie od tego, czy pani Falsworth kogoś torturowała, omawiała strategię, czy po prostu gadała na jakikolwiek temat.

Z punktu widzenia MCU Secret Invasion robi dosłownie JEDNĄ rzecz, która ma jakikolwiek wpływ. Od teraz ludzie potrafią identyfikować Skrulli i otwarcie na nich polują. Cała reszta? Fury wraca w kosmos, Rhodes na swoje stanowisko, większość Skrulli z Ziemi nie żyje… a nie, chwila, mamy jeszcze napakowaną mocami Emilię Clarke. Niestety, ani gra pani Colman, ani te… „zmiany” nie są wystarczającymi powodami, by męczyć się z Secret Invasion. No chyba że cierpicie na bezsenność, wtedy jeden-dwa odcinki będą, jak znalazł. Moja ocena: 2.

niedziela, 12 maja 2024

The Flash (2014) – Season 7

Chyba pora rozprawić się z resztą Arrowverse i innych seriali DC. Siódmy sezon Flasha zaczyna się niewiele po szóstym. Sytuacja jest bez zmian: Złolka z poprzedniego sezonu się panoszy, Iiris nadal tkwi w lustrze, Speed Force nie istnieje, a Flash posiłkuje się sztucznie stworzoną prędkością. Wells próbuje odtworzyć Speed Force, zaś Cisco i Caitlin pozostają nieobecni. Całość trwa dosyć krótko (choć dłużej niż numer odstawiony w ostatnim sezonie Supergirl).

Potem wskakujemy w drugi wątek: Speed Force walcząca z innymi siłami. Pomijając na moment drakę obejmującą personifikacje mocy, zastanawiam się, dlaczego użyto ich zamiast klasycznych łotrów. Wszak to nie jest tak, iż Flash cierpi na deficyt przeciwników w komiksach. Nora jest strasznie rozchwiana i głupio uparta. W zasadzie z tej ekipy tylko jedna postać wykazuje się rozsądkiem, reszta sztucznie wydłuża story arc. Na szczęście dla oglądającego liczba osób zaangażowanych jest na tyle ograniczona, że nawet przy wspomnianym wydłużaniu historia kończy się w jedenastym odcinku z osiemnastu. Dwunasty to pożegnanie z Cisco (w przeciwieństwie do piątego sezonu takie oficjalne, definitywne, lecz zostawiające furtkę na występy gościnne) i pojedyncza sprawa.

Od trzynastego rozpoczyna się miks wątków, których okruchy były rozsiane po dwóch poprzednich. Najpierw Cecile, która nie jest sobą – to zamykamy najszybciej, bo pora kontynuować podejrzaną przeszłość Kristen Kramer. Przyznam się, że jak tylko wrzucono to na warsztat, liczyłem na przyzwoitego złola. Babka o szemranej przeszłości, chcąca udupić wszystkich metaludzi (legalnie lub nie) i mająca ku temu środki. Brałem poprawkę na to, że to CW, więc całość będzie przefiltrowana przez ichni infantylizm. Wiele się nie pomyliłem. W międzyczasie rozpoczyna się „wojna” speedsterów, w której po jednej stronie stają Flash x2, Reverse Flash, XS oraz Impulse, a po drugiej armia Godspeedów. Finałem jest pojedynek na miecze z błyskawic…

Jak na kiczowate widowisko o trykociarzach, siódmy sezon byłby znośny. Dużo się dzieje, nie ma pojedynczego zagrożenia, każdy robi swoje, autorzy nie moralizują bezczelnie widza, ani nie wciskają dyrdymałów typu „We are the Flash.” Brzmi obiecująco, nie? Niezupełnie. Głównym motywem tego sezonu wydaje się być wybaczanie i łagodzenie konfliktów. Ma to swoje wady i zalety. Zalety – jest w tym jakieś przesłanie, morał i pozytywna wartość. Wady – próba rozwiązania wszystkich konfliktów takim sposobem jest co najmniej przesłodzona i brakuje tego, że czasami ktoś (dla odmiany inny niż bohaterowie) dostanie solidny łomot. Niestety nawet jeśli ktoś definitywnie oberwie po głowie, to nigdy od Flasha. Barry wydaje się być tylko pośrednikiem między postaciami. Pomimo tego, że wszędzie go pełno, odnosi się wrażenie, iż wszyscy zażegnują konflikty i rozwiązują problemy, tylko nie on! Czy ja po to oglądam Flasha, by widzieć, jak ostatniego złego załatwia Reverse Flash?

Nie pomaga też zauważalnie mniejszy budżet. Wbrew pozorom nie chodzi o efekty specjalnie (bywało, że wyglądały gorzej), ale np. o statystów. W Jitters bywało od groma ludzi, teraz w scenie jest dwójka bohaterów i barista.

Ciekawostką jest też ostatnia scena, która tak naprawdę mogłaby stanowić zwieńczenie serii, lecz biorąc pod uwagę ostatnie słowa Allena, to było proszenie się o kłopoty, a przed Scarlet Speedsterem jeszcze dwa sezony. Siódmy dostaje ode mnie: 3+.