niedziela, 6 lipca 2025

Jurassic World: Rebirth

Poprzedni film miał ciekawe założenia, ale te przerosły twórców do tego stopnia, iż wyszedł najgorszy przedstawiciel serii. W ogóle gdy jakaś franczyza stworzona wybitnie pod wżeranie popcornu zaczyna sięgać po podtytuły typu: New Generation, New Blood, Revelations, Rebirth, przeważnie świadczy to ostatniej próbie wyciśnięcia czegoś z trupa. W przypadku JWR mogę śmiało powiedzieć, iż jest to próba względnie udana. Jest to film zdecydowanie lepszy od poprzedniego, ale nie oznacza, że jest dobry.

Wspomniane założenia Dominiona stały się na tyle problematyczne, że w Rebirth praktycznie je zresetowano. Dinozaury okazały się mało odporne na współczesne warunki typu pogoda, roślinność, robactwo, choroby. W rezultacie większość zdechła, a szczątkowa lecz stabilna populacja żyje tylko na obszarach wzdłuż równika. Ponadto same gady tak bardzo przejadły się ludziom, iż ich obecność nie wzbudza już żadnych emocji (zdychający na ulicy diplodok stanowi wyłącznie niedogodność, bo powoduje korek). W takich realiach grupa najemników musi udać się na nową, trzecią wyspę InGenu, na której żyją największe pokraki. MacGuffinem tej części jest DNA wspomnianych przedstawicieli dinozaurów, ale żeby nie było za łatwo, krew trzeba pobrać z żywych osobników. Ta ma być wykorzystana do opracowania leków na choroby serca. W całą sprawę wplątuje się rodzinka, która chciała dotrzymać tradycji przepłynięcia sobie z jednego miejsca w drugie, ale jak ostatnie matoły wpadła na mozazaura.

Żeby nie było niedomówień – tak, Rebirth jest potwornie głupi. Począwszy od założeń fabularnych, przez postacie, po realizację wielu scen. Założenia najłatwiej wybaczyć, bo chodzi tylko o pretekst, żeby poleźć na kolejną wyprawę, ale nie musimy zgadzać się na wszystko. Na każdym kroku bohaterowie podkreślają różnice między dinozaurami z poprzednich filmów, a mutantami z tej odsłony. Sęk w tym, że w JP3 Alan Grant powiedział, że od samego początku ciężko te twory nazwać stricte dinozaurami, bo ich DNA zawsze było uzupełnione jakimś innym. No i przy okazji wychodzi na to, że tak naprawdę Rebirth mógłby równie dobrze być filmem s-f osadzonym na innej planecie (scena ze zbiorem DNA z drugiego potwora bardziej kojarzy się z Avatarem Camerona niż oryginalnym Jurassic Parkiem).

W trakcie samej wyprawy oraz w retrospekcjach dochodzi do kretynizmów poważniejszego kalibru. Ot, scena otwierająca – ojapierdolozaurus ucieka, bo jeden debil gubi opakowanie po Snickersie. Nie żartuję. Całe laboratorium trafia szlag w sposób, jakiego pozazdrościłaby śmierć z filmów Final Destination. Potem są większe jaja – ekipa opuszczająca się po skale, zamiast sprawdzić, czy nie ma innej drogi (okazuje się, że jest i to tak bezpieczna, jak schodzenie z 10 piętra wieżowca), dinozaury losowo zmieniające swoje zachowania (np. t-rex raz jest szybki, a kiedy indziej nie może złapać małej dziewczynki), no i tzw. plot armor tak gruby, że powinni go nosić wszystkie mundurówki. W ten ostatni jest przyodziana przede wszystkim wspomniana rodzinka. Powinni przekręcić się kilka razy w trakcie całego seansu, ale nie, wychodzą lepiej od najtwardszych zawodników w swojej ekipie. Jak tylko zdacie sobie z tego sprawę, sceny z ich udziałem są odzierane z jakiegokolwiek napięcia. W ich obecności najgorsze jest to, iż stanowi wyłącznie pretekst do kilku scen, ale faktycznego wpływu na fabułę nie ma wcale. A jeśli nawet jakiś minimalny jest, dałoby się go szybko skorygować tak, byśmy nie musieli męczyć się z tymi postaciami.

Plot armor ochronił także jednego kolesia w finale filmu, ale była to taka bzdura, że ktoś powinien wylecieć z pracy za tę decyzję. Podobno nakręcono zakończenie uwzględniające śmierć, jednak włodarzom chciało się drugiego wariantu i po wmontowaniu go w film nagle zabrakło czasu na dokrętki, by wrócić do pierwszej wersji, więc otrzymaliśmy niewyjaśniony i przesłodzony powrót. Do tego jest tam cała kupa niedopowiedzianych drobiazgów (świątynie, jakaś poprzednia ekspedycja, dinozaur w plecaku), na które trzeba nauczyć się machać ręką, bo i tak nikt wam nic nie wyjaśni.

Oprócz trzymania się tradycji zabijania ludzi w dżungli, Rebirth wprowadził sceny i smaczki z oryginalnego, książkowego Parku, których nie dało się zrealizować w czasach pierwszego filmu przez wzgląd na ograniczenia techniczne i budżetowe. Wspominam o tym raczej jako o ciekawostce, bo nie ma to żadnego wpływu na odbiór. Co ma wpływ to bezczelne kalkowanie scen z Jurassic Park. Konia z rzędem temu, kto np. w scenie chowania się między sklepowymi półkami nie doszuka się podobieństw do raptorów w kuchni, tylko w gorszym wydaniu.

No dobra, to po cholerę w ogóle siadać do seansu Rebirth, skoro tylko narzekam? Jest dosłownie jeden powód, ale znaczący. Jestem chyba jedną z niewielu osób, które wolą Jurassic Park 3 od The Lost World. Prosta opowieść z głupim pretekstem, starająca się zrobić dosłownie jedną rzecz: przestraszyć widza. Rebirth idzie dokładnie tym szlakiem. Cały jego przebieg to miks pomysłów z czterech pierwszych filmów. Jeśli odrzucić bagaż jego idiotyzmów i udawać, że jednak każdy może zginąć, to jest to przyzwoicie nakręcone widowisko. Twórcy wiedzą, kiedy i jak wykorzystać swoje potwory. Potrafią czasem dać nieznaczny ruch w tle, czasem złowieszcze skradanie się lub wyłonienie z mroku. Z kolei dla złagodzenia napięcia żonglują przepięknymi sceneriami wyspy. Jeśli ktoś nie ma doświadczenia z serią lub kinem grozy jako takim, autentycznie może podskoczyć w fotelu raz lub dwa. A nawet jeśli taka konwencja nie jest wam obca, z Rebirth da się miejscami czerpać radochę, zwłaszcza w ekipie i po pewnym znieczuleniu. Nie czekam na kontynuację, ale nie mam też poczucia zmarnowanego czasu. Moja ocena: 3-.

niedziela, 22 czerwca 2025

Jarosław Grzędowicz – Pan lodowego ogrodu, tom 3

„Pan z Wami! Jako i ogród jego. Wstąpiwszy, porzućcie nadzieję. Zgasną ekrany, oślepną monitory, zamilkną telefony. Tylko magia. I władza… Wystarczyło czworo obdarzonych jej pełnią Ziemian, by z planety Midgaard uczynić istne piekło. Vuko Drakkainen podąża śladami ich przerażającego szaleństwa. Z misją: zlikwidować! Odesłać na Ziemię lub pogrzebać na bagnach. Problem w tym, że oni stali się… Bogami. Filar, cesarski syn, mimo młodego wieku zaznał już losu władcy i wygnańca, wodza i niewolnika. Podąża ku przeznaczeniu, szukając ratunku dla swego skazanego na zagładę świata.”

Nie pamiętam, kto mi to mówił, ale słyszałem takie stwierdzenie, że w przypadku tej serii im dalej w książki, tym niższy poziom. Po takiej reklamie z niejaką obawą siadałem do lektury trzeciego tomu, ale jak już zacząłem, to przy każdej okazji kartki furczały.

Autor w pewnym sensie wytresował mnie, bo jak w pierwszym tomie niespecjalnie obchodził mnie wątek Filara, w drugim już było znośnie, to teraz: No spoko, to co tam teraz Filar porabia? A w tym tomie dzieje się dużo, oj dużo. Osiągnęliśmy ten moment każdej historii, w którym bohaterowie dostają łomot, zaś po nim muszą zebrać się do kupy, bo przed nimi ostateczne starcie. Myślałem, że Vuko miał przerąbane poprzednio, gdy był drzewem, a tu niespodzianka, może być gorzej! Choć po prawdzie to i tak nic z drogą, jaką przebył Filar, by móc spotkać naszego Ziemianina.

Najwięcej frajdy dawały mi ekspozycje. Otrzymujemy tony informacji na temat Midgaardu, wizyty Ziemian (ponownie ma się wrażenie inspiracji Thorgalem), magii, eksperymentów i konsekwencji tego wszystkiego. Przy okazji autor nastawia nas na to, co ma nadejść. Nie będę owijał w bawełnę, jak dowiedziałem się o skali wydarzeń, zorientowałem się, dlaczego planszowa adaptacja wygląda tak, a nie inaczej. Podejrzewałem też, kto jest kto w poszczególnych stronach konfliktu, ale dopiero po opisie działania magii naprawdę dociera do czytelnika, dlaczego akcja toczy się w tym kierunku. Cieszę się też, że wbrew rekomendacjom zwlekałem tyle czasu z lekturą. Trzeci tom kończy się w takim miejscu, że na samą myśl o czekaniu na dalszy ciąg przez rok lub dłużej robi się słabo.

Gdybym miał do oceny dopisać minus (i jest to naprawdę gdybanie, nie zamierzam tego robić), pojawiłby się z powodu okoliczności spotkania bohaterów. Biorąc pod uwagę wszystkie wyłożone fundamenty, sama scena wydała mi się tak mało prawdopodobna, jak szóstka w totka. Jeden nie przestawał łazić po mieście, bo miał przeczucie, a drugiemu akurat wpadł do głowy pomysł ze śpiewaniem piosenki, którą tylko Vuko zrozumie. Ba, zgrali się w czasie! I żeby było śmieszniej to śpiewanie ma solidne uzasadnienie, przeczucie Vuko już nie. Ostatecznie nie mam o co się dąsać, gdyż od początku czekałem na ich spotkanie i dostałem to, com chciał. Dalsze słowa są zbędne. Trzeci tom dostaje ode mnie: 5, a ja biorę się za czwarty.

niedziela, 15 czerwca 2025

Reacher – Season 3

Trzeci sezon Reachera zaczyna się niemal jak filmy wg teorii Hitchcocka – jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Jack stara się opylić pudło starych płyt, gdy na ulicy obok ma miejsce próba porwania syna lokalnego bogacza. Reacher wkracza do akcji, bałagani i w rezultacie musi uciekać razem z małolatem. Wdzięczny ojciec postanawia dać mu robotę, jako że w jego branży osiłków nigdy za wiele.

Po dosyć spektakularnym sezonie drugim autorzy doszli chyba do wniosku, iż nie ma sensu podbijać stawki oraz skali z każdym kolejnym sezonem. W rezultacie trzeci jest dużo bardziej kameralny i łączy w sobie klimat pierwszego z pewnymi zapożyczeniami z drugiego. Kolejnym skutkiem tych roszad jest zachowanie postaci. Reacher i Neagly nadal są świetni w tym co robią, lecz tutaj wydają się być bardziej ludzcy. Popełniają błędy i zdarza im się bać o własne życie. Niby człowiek wie, że będzie czwarty sezon, a włodarze Amazona myśleli o osobnym show dla Neagly, więc kto jak kto, ale ta dwójka jest bezpieczna, a jednak gdy Reacher mówi, że trzeba uciekać, automatycznie zapomina się o tej pewności i daje wciągnąć generowanemu napięciu.

W ogóle cały sezon dałem się zaskakiwać. Jak zwykle jestem czujny i ciężko odwrócić moją uwagę, tak tutaj co chwila łapałem się na tym, że faktycznie powinienem był coś przewidzieć, ale zapomniałem… Dlaczego? Gdy akcja umiejętnie mnie wciągnęła, przestawałem zwracać uwagę na pewne detale, które dużo zdradzają. Przykład pierwszy z brzegu jest we wstępie tego wpisu. Przeczytajcie pierwszy akapit jeszcze raz i pomyślcie, co w nim nie pasuje. Jest to dosłownie drobiazg. Jeśli to wam kliknie, pierwszy zwrot akcji zdołacie przewidzieć. Dalej jest ich tylko więcej.

Jedyną wtopą fabularną, której nie udało się zamaskować jest los jednej postaci. Nie to że autorzy się nie starali, bo naprawdę gimnastykowali się, by na różne sposoby powiedzieć: „To nie skończy się tak, jak myślicie”, lecz przedobrzyli i mimo ich wysiłków ten jeden zgon da się zgadnąć ze 100% pewnością na długo przed jego sceną.

Z jednej strony można pokusić się o stwierdzenie, iż trzeci sezon jest wtórny zwłaszcza względem pierwszego, ale mnie ten zabieg odpowiada, bo poza powielaniem pewnych aspektów trzeci jest lepiej nakręcony. Napięcie stoi na wyższym poziomie, zagrożenie wielokrotnie wydaje się realne, zaś finałowe starcie nie ma w sobie niemal żadnych znamion kina akcji. Np. główny zły nie wygłasza przemowy, a niektóre frakcje logicznie stwierdzają: „Nie nasz problem, zwijamy się”, zanim Reacher pociągnie za spust. Przez co sezon numer trzy stał się moim ulubionym. Moja ocena: 5.