niedziela, 19 września 2010

Stargate

Bardzo mnie zaskoczyło, gdy w sumie taki zwyczajny film przerodził się w olbrzymi franchise liczący kilka seriali i filmów TV. Pierwszą kinówkę oglądałem jeszcze na kasecie VHS. Odświeżyłem ją dopiero wtedy, gdy postanowiłem zabrać się za seriale. Wrażenia z całości spisuję poniżej. 


Stargate


Od tego filmu wszystko się zaczęło. Emmerich i Devlin mają tendencję do robienia w teaserach swoich filmów wielkiego halo wokół jednego efektu. Teaser do Gwiezdnych wrót pokazywał w zasadzie otwierające się wrota, przechodzących żołnierzy i hasło w stylu: żeby dowiedzieć się, co odkryli po drugiej stronie, idź obejrzeć film w kinie. Podobny patent zastosowano później w zwiastunach Independence Day (niszczony Biały Dom) i Godzilli (stopa potwora). Na szczęście zwiastuny były bardziej konkretne i pozwalały jakoś się nastawić na seans. Sam film był lekkim kinem s-f, mieszającym motyw walki z obcymi z mitologią egipską. Jednym się podobał, innym nie. Emmerich zrzekł się praw do marki w momencie rozpoczęcia prac nad wspomnianym Independence Day.

Co mi się podobało, to klimat tworzony przez elementy mitologii egipskiej zawarte w filmie. Efekty są na przyzwoitym poziomie, a postacie fajnie zagrane. Nie jest to kino wysokich lotów, ale może się podobać i stanowi naprawdę dobry początek serii.


Stargate: SG-1


Szczerze powiedziawszy, gdy dowiedziałem się o tym, że powstanie serial na podstawie w sumie zamkniętej całości, to kręciłem nosem. Mało tego, kiedy później obejrzałem pilota, to zbroje jaffa wydawały mi się mniej więcej tak efekciarskie, jak puszki po konserwach (podczas gdy animacje ich chowania w filmie robiły wrażenie). Do tego nie potrafiłem wyobrazić sobie Richarda Deana Andersona w roli innej niż MacGyver. A jednak, zmiana obsady na całkowicie nową oraz dużo lżejsze podejście do tematyki s-f sprawiło, że serial oglądało się wyśmienicie... mniej więcej do ósmego sezonu.

Serial posiada sporo humoru (pułkownik O’Neill!), dobrze zagrane postacie (pułkownik O’Neill!), dużo klimatu i, wraz z biegiem serii, coraz lepsze efekty specjalne. SG przypomina w pewnym sensie Star Treka. Też posiada „explore strange new worlds”, choć w nieco innym wydaniu. Społeczeństwo z uniwersum Rodenberry’ego kierowało się pewnymi zasadami odnośnie kontaktów z innymi cywilizacjami, zależnie od ich stopnia rozwoju. W ramach dyrektyw mieli też jasno opisane, czy mogą/powinni się angażować w lokalne konflikty. Różnica polega na tym, że społeczeństwo Star Treka rozwinęło się na tyle, by najważniejszym celem w życiu było samodoskonalenie. Stąd takie, a nie inne zasady. Natomiast w Stargate ludzkość jest na tym samym etapie, co my teraz, czyli za co się nie zabierze, to spieprzy (ku uciesze widzów).

Wspomniałem, że SG-1 oglądało mi się dobrze do ósmego sezonu. Przełknąłem jakoś ascension Daniela, a potem jego powrót (choć ledwo), ale klony Baala (te epizody przypominały mi niesławną sagę klonów w The Amazing Spider-Man Marvela), wieczne utarczki z replikatorami (bardziej upierdliwe niż Borg) oraz wszechmocni Ori – to było dla mnie zbyt wiele. Owszem dooglądałem serię do końca, ale z czystym sumieniem jestem w stanie polecić tylko pierwsze 7 sezonów, co niniejszym czynię.


Stargate: Ark of Truth


Nudny i strasznie dłużący się film. Zamyka definitywnie wątek Ori, więc tyle dobrego. Poza tym to samo co zwykle: potężny wróg, ostateczne starcie, ultimate weapon, replicators, zieeew. Jeśli ktoś decyduje się na obejrzenie całego franchise’u, to i tak zobaczy Arkę. W przeciwnym razie należy trzymać się od tego filmu z daleka.















Stargate: Continuum


Zdecydowanie lepszy od poprzedniego, ale chyba tylko przez wzgląd na to, że zawiera jeden z moich ulubionych tematów – podróż w czasie (i wynikające z tego zmiany w linii czasowej).

Tak jak poprzedni film zamknął wątek Ori, tak Continuum kończy z Baalem, jego klonami i w zasadzie system lords jako takimi. Całość oglądało się lepiej, niż poprzedni film, ale nadal brakuje tu czegoś, co zachęciłoby do wielokrotnego oglądania. Jest nieźle, lecz SG-1 swoje najlepsze momenty miało jednak w serialu, a nie w filmach wydanych po nim.






Stargate: Atlantis


Ten serial jest moim zdaniem strasznie nierówny. Pierwszy sezon bardziej przypomina rip-off, niż spin-off. Czteroosobowa drużyna – jest, kosmita (a w zasadzie kosmitka) w drużynie – jest, pyskaty doktor – jest, cwaniakowaty żołnierz – jest. Wynudziłem się przy nim paskudnie. Na szczęście dalej jest lepiej. Sezony od 2 do 4 dosłownie pochłonąłem. Sezon piąty z kolei to istna kolejka górska, której końcówka jest nijaka. Jeśli przemęczycie się przez pierwszy sezon, to całą resztę ogląda się równie przyjemnie, jak poprzedni serial (a przynajmniej wspomniane 7 sezonów).

Z postaci najbardziej zapadł w pamięć Ronon, który najpierw strzela, a potem nie pyta. Przy wszystkich komplikacjach emocjonalnych innych osób prostolinijność Ronona była jak powiew świeżości. Poza tym koleś to taki sympatyczny badass.


Stargate: Infinity


Seriale s-f nie mają szczęścia do adaptacji animowanych. Najpierw niespecjalny Star Trek: The Animated Series, teraz to. Dałem sobie spokój po 1 odcinku. Fanom też nie przypadło do gustu. Animacja była przeciętna, kolory oczojebne, postacie nieciekawe, a rozwinięcie pomysłu z oryginalnych seriali sprawiało wrażenie zrobionego na odwal. Nie polecam.














Stargate: Universe – Season 1


Ciężko tu mówić o serii jako takiej, gdyż niedawno się zaczęła, a drugi sezon dopiero ma wystartować, więc skupię się na wrażeniach z pierwszego.

Na początku miałem niesamowity polew z tego, że odblokowano kolejny shevron i jakaś ekipa teleportuje się gdzieś dalej – tym razem na Destiny, który jest statkiem starożytnych. I co dalej, jak wpiszą adresy na wspak, teleportują się do ichniego wychodka? Na szczęście ten ostatni shevron jest tylko pomysłem wyjściowym, a dalej to już zupełnie inna bajka.

Tak jak Infinity popadło w cukierkową skrajność, tak Universe robi coś dokładnie przeciwnego. Porzuca lekką i pełną przygód atmosferę poprzedników, by przybrać dużo mroczniejszy wydźwięk. Rzuca swoich bohaterów od jednej ekstremalnej sytuacji do drugiej i skupia się w dużej mierze na ich relacjach oraz zachowaniach w nietypowych warunkach. Pod tym względem przypomina odrobinę ostatnią odsłonę Battlestar Galactica.

Z postaciami jest problem, gdyż na początku wszystkie wydają się jednakowe, a z imion kojarzymy tylko nieliczne. Z czasem się to zmienia, jednak ten aspekt uznaję na razie za najsłabszy element serii.

A jako całość? Jest świetny, głównie przez to, że nie powiela schematów do znudzenia wałkowanych w poprzednich seriach. Ortodoksyjni fani właśnie dlatego krytykują Universe, ale co tam, ich strata. Ja się przy nim bawiłem świetnie i nie mogę doczekać się kolejnego sezonu.



Poza kolejnym sezonem Stargate: Universe planowany jest też następny film, mający być kontynuacją serii AtlantisStargate: Extinction. Jeśli komuś mało, to pojawiły się też przesłanki, iż franchise zostanie wzbogacony o film będący trzecim już przedłużeniem SG-1Stargate: Revolution. Pozostaje tylko trzymać kciuki, że nie wyjdą z nich potworki pokroju Ark of Truth.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz