Postać Iron Fist miałem okazję poznać w trakcie lektury Maximum Carnage wydanego kiedyś w Polsce przez TM-Semic. Biorąc pod uwagę jego bardzo pobieżny udział w tym wydarzeniu, zapadł mi w pamięć wyłącznie jako kolejny koleś w jaskrawym i przerysowanym kostiumie. Nie śledziłem jego losów, kojarzyłem tylko nazwę i pochodzenie na tyle, by rozpoznawać go w trakcie kolejnych komiksowych crossoverów. Jeśli w ogóle nie znacie tej postaci, to początkowy zarys fabularny sprawi, że będziecie przewracać oczami. Danny Rand to kolejny milioner/spadkobierca fortuny, który zaginął w dziwnych okolicznościach i po 15 latach wraca do życia publicznego.
Co mi się podobało: tradycyjnie – aktorstwo. Choreografia walk, choć nie robi już takiego wrażenia, jak to miało miejsce w Daredevilu. To ostatnie porównałbym do sytuacji, jaką spowodował Matrix. Po jego premierze każdy film akcji chciał mieć równie efekciarskie sceny walk, ale żaden nie robił takiego wrażenia. W moim odczuciu jednym z widowisk, które wpadło w tę pułapkę, było Romeo Must Die. Muzyka – ta sama śpiewaka, jest w porządku, ale na tle pozostałych trzech seriali niczym się nie wyróżnia i nie robi wrażenia. Nawet tytułowa animacja otwierająca każdy odcinek wpisuje się w ten trend.
Czego kompletnie nie mogę pojąć, to jakim cudem udało się tak spaprać tempo opowieści. Wyobraźcie sobie wątek z drugiej połowy drugiego sezonu Daredevila, z rozwodnionymi scenami akcji, mniejszą ilością czasu poświęconego głównemu bohaterowi i w tempie najwolniejszego odcinka Luke’a Cage’a, a wszystko rozciągnięte na cały sezon. Ziewałem średnio co drugi odcinek, nijak nie potrafiłem przekonać się do traumy przeżywanej przez Danny’ego, postacie często były uparte w głupi sposób, jakby nie chciały zadać oczywistych pytań, albo włożyć minimum wysiłku w próbę zrozumienia siebie nawzajem (to doprowadzało mnie do szału w pierwszych dwóch odcinkach), co w rezultacie dało seans mijający tak samo szybko, jak i męcząco. Jakby tego było mało, wkurzył mnie finał, choć tutaj winne mogą być moje oczekiwania. Spodziewałem się czegoś w stylu końcówki pierwszego Kapitana Ameryki, która stanowiła definitywną zapowiedź Avengers. Niestety, tutaj fabuła poszła w przeciwnym kierunku, przez co podejrzewam, że zamiast ruszyć z kopyta, The Defenders przez pół sezonu będą się zbierać do kupy. Ciężko mi polecić Iron Fist fanom poprzednich widowisk, mimo iż są ludzie, którzy stawiają go na równi z Daredevilem. Dla mnie jest to najsłabszy z netflixowych Marveli. Moja ocena: 3-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz