wtorek, 18 października 2011

Captain America: The First Avenger

Tak, tak i jeszcze raz tak. TAK powinno się robić adaptacje komiksu (do ciebie piję, Green Lantern!). To druga po X-Men: First Class filmowa wersja uniwersum Marvela, z którą warto się zaznajomić w tym roku.

Steve Rogers chce wstąpić do amerykańskiej armii i ruszyć na front drugiej wojny światowej. Problem polega na tym, że jest chucherkiem z licznymi problemami zdrowotnymi (np. astma). Jednak jego zapał, poświęcenie dla sprawy oraz sposób myślenia nie pozostają niezauważone. Wkrótce zostaje przydzielony do eksperymentu Operation Rebirth (będącego częścią programu Weapon Plus), gdzie za sprawą serum super-żołnierza przeistacza się w Kapitana Amerykę (rezultat oznaczony później jako Weapon I) – człowieka-symbol mającego za zadanie podnieść morale wśród amerykańskich żołnierzy walczących na froncie. Jednak po pewnej brawurowej akcji zaczyna regularną walkę z oddziałami Red Suklla.

Tak jak Fox w X-Men: First Class sprawiał wrażenie, że chce stonować komiksowy wydźwięk na rzecz przeciętnego widza, tak Marvel Studios wyraźnie kieruje First Avengera w stronę fanów filmowego/komiksowego uniwersum. Nie oznacza to, że pozostali mają omijać go szerokim łukiem. Mimo swoich korzeni to nadal dobry film akcji. Trzeba tylko pamiętać, że rzeczywistość przedstawiona w nim rządzi się swoimi specyficznymi prawami.

Do niewątpliwych zalet Kapitana należy obsada. Jeżeli ktoś skreślał Evansa po obu nieudanych częściach Fantastic Four, może się bardzo zdziwić. Steve Rogers w jego wykonaniu jest po prostu świetny. Widz nie ma problemu z uwierzeniem w intencje tego chłopaka. Hayley Atwell w roli Peggy jest bardzo wyrazistą i pełną werwy postacią. Hugo Weaving jako Red Skull też był strzałem w dziesiątkę, jego gra to rewelacja. Na deser dostajemy też pułkownika Chestera Phillipsa granego przez Tommy Lee Jonesa, postrzegającego wszystko z perspektywy cynika.

Efekty specjalne nie są przesadzone, a design wszelkiego rodzaju elementów stworzonych na potrzeby komiksowego image’u filmu (broń, pojazdy, kostiumy) naturalnie wpasowuje się w widowisko. Całość podkreśla przyjemna, miejscami pompatyczna muzyka.

Do wad zaliczyłbym odrobinę nierówną drugą połowę filmu. Niby sporo tam się dzieje, ale w pewnych momentach przestaje to angażować oglądającego. Do tego dochodzą światła rozmyte tak, że przesłaniają 1/3 ekranu. Drobiazgi, ale zauważalne.

To już ostatni film z pojedynczym herosem. Dostaje ode mnie 4+. Teraz nie pozostaje już nic innego, jak czekać na premierę zapowiedzianych na przyszły rok The Avengers.

P.S. Polskim tłumaczom gratuluję inwencji w tłumaczeniu tytułu: Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie. Syndrom Wirującego seksu w profesji nie ginie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz