środa, 23 listopada 2011

Warhammer 40000: Space Marine

Relic zaczyna chyba popadać w rutynę. W ich trzech grach, w które grałem, fabuła wygląda tak: marines dostają wezwanie/lecą w kierunku jakiejś planety, na której szaleją orkowie. Raz dwa okazuje się, że działania zielonoskórych są zbyt dobrze skoordynowane jak na nich, więc siłą rzeczy ktoś za tym stoi. Tak było w Dawn of War 1-2, tak jest też w Space Marine – nowej grze Reliców, będącej sieczką w konwencji TPP. Tym razem naszym protagonistą będzie kapitan Titus z zakonu Ultramarines. Już od samego początku jego sposoby działania budzą wątpliwości wśród niektórych jego towarzyszy, a my będziemy zmagać się z konsekwencjami jego wyborów.

Na nasze szczęście w Space Marine nie gra się dla fabuły, tylko dla klimatu oraz rozwałki. Zacznę od tego pierwszego – jest fenomenalny. Space Marine to uniwersum Warhammera 40k pełną gębą. Składają się na to postacie, części wizualna i dźwiękowa oraz zakończenie. Rozwałka jest w porządku. Na samym początku cieszy swoją krwistością i widowiskowością. Jednak gdy ekscytacja opadnie, okazuje się, że gra w kwestii walki ma niewiele do zaoferowania. Combo (słownie: jedno) zależy od trzymanej w rękach broni, podobnie jak opóźnienia postaci (nóż/miecz/topór są szybkie, więc postacią łatwo manewrować, w przypadku młota już niekoniecznie, postać leci za ciosem, więc trzeba uważać). Strzelanie sprawia więcej frajdy, bo tutaj ciężko cokolwiek sknocić. Poza czterema rodzajami broni (i kilkoma granatami), jakie możemy nosić przy sobie, od czasu do czasu natkniemy się na wieżyczkę ze spluwą dużo cięższego kalibru i ograniczoną amunicją. Możemy wykorzystać ją tak, jak była do tego przeznaczona – stacjonarnie, albo wyrwać i nieść dopóki nie wyprztykamy się z naboi. Kolejnym urozmaiceniem w walce są sekwencje z jetpackiem. Nie ma to jak skoczyć wysoko, po czym z impetem wylądować w samym środku grupy przeciwników.

Mechanika gry wygląda następująco: Titus posiada pasek życia, tarczy energetycznej oraz, nazwijmy to boskim gniewem. Tarcza odnawia się, jeśli poczekamy chwilę w ukryciu. Gniew napełnia się z zadawaniem kolejnych ciosów. Gdy logo Ultramarines będzie pełne, możemy użyć gniewu, by zwiększyć obrażenia broni białej, odpalić spowolnienie czasu w trakcie strzelania w trybie celowania, a przy okazji odnowić pasek życia. Ten ostatni można też napełnić wykonując (widowiskową i krwawą) egzekucję ogłuszonego przeciwnika. Braki amunicji będziemy uzupełniać używając porozrzucanych tu i tam skrzynek. Do ataku bronią palną posłuży jeden przycisk myszy, do broni melee drugi. Z klawiszy warte odnotowania są te odpowiedzialne za egzekucję/użycie przedmiotu, wycelowanie z broni palnej, użycie gniewu, ogłuszenie oraz unik – i to tyle.

Przebieg rozgrywki jest kompletnie liniowy. Nie żeby gra tego typu wymagała czegoś innego, chodzi mi o znikomą możliwość eksploracji otoczenia. Jedynym argumentem, by sprawdzać dodatkowe odnogi korytarzy, czy zakamarki na placach, jest szukanie poukrywanych serwoczaszek. Cała reszta to podążanie z góry ustawionymi tunelami (na otwartych przestrzeniach drogę będą blokować gruzy, rumowiska, a nawet niewidzialne ściany). Mimo takiego zabiegu, projekty lokacji robią wrażenie. Olbrzymia kuźnia imperium i podległe jej tereny powodują opad szczęki: klaustrofobiczne przejścia, przepastne hale produkcyjne, zniszczone budynki, pola bitew usłane trupami, opuszczone koszary – wszystko dopracowane w najmniejszych szczegółach.

Grafika generalnie świetnie przedstawia warhammerowe uniwersum. Wszystko jest na swoim miejscu. Modele prezentują poziom oraz wizerunek znany z serii Dawn of War, z tymże w większej skali. Jednak czegoś mi tam brakowało. Z jednej strony mamy wszystkie szczegóły i szczególiki potrzebne do tworzenia klimatu (powiewające pieczęcie, oznaczenia i ozdoby na pancerzach, dobra gra świateł oraz zabawy dodatkowymi efektami, jak np. falujące pod wpływem gorąca powietrze), z drugiej ma się wrażenie, że tekstury są takie sobie, a animacji jest stosunkowo niewiele (choć tutaj z kolei należą się gratulacje za ich płynność – ta jest najwyższej jakości).

Jeżeli komuś podobały się wojenno-pompatyczne rytmy w poprzednich grach Relica, to Space Marine na pewno mu się spodoba. Jest utrzymany w tym samym tonie. Dźwiękowo jest bez zarzutu. Okrzyki orków, wrzaski demonów, kwestie aktorów (świetne dobranie głosów oraz gra na konkretnym poziomie), odgłosy broni itd. – wszystko to brzmi tak sugestywnie, że nie wiem, czy dałoby się zrobić to lepiej. Za konkretny przykład niech posłuży coś tak banalnego, jak odgłos kroków – autentycznie nadają ciężaru każdemu ruchowi naszego marine.

Czas na kilka zgrzytów. Pierwszym, choć niekoniecznie przeszkadzającym każdemu jak leci, jest małe zróżnicowanie przeciwników. Mnie to nie przeszkadza, ale spotkałem się z opiniami, że niektórzy chcieliby więcej. Drugim jest słaba walka końcowa, w której po pokonaniu kilku fal wrogów, nasze działanie sprowadza się do zwykłego QTE. Trzecim, dotyczącym raczej tylko PCtowców, jest nie do końca sprawne sterowanie. Gra zdecydowanie lepiej reaguje na pada. Na klawiaturze czuć minimalne, acz zauważalne opóźnienia. Oczywiście jeśli ktoś gra tylko i wyłącznie za pomocą kombinacji klawiatury i myszy, to tego raczej nie zauważy, niemniej jednak musiałem o tym wspomnieć.

Podsumowując, jeśli lubicie proste gry TPP oraz uniwersum Warhammera 40k, Space Marine jest zdecydowanie dla was. Miłośnicy mordobić mogą spróbować dla samej jatki, choć cudów nie ma się co spodziewać. Moja ocena po uwzględnieniu wyżej wymienionych błędów: 4-.

1 komentarz: