Zacznę od tego, iż nie podobają mi się zmiany, jakie wprowadzono już w tytułach pierwszej i trzeciej części tylko po to, by cała trylogia brzmiała podobnie. Wiem, czepiam się, ale ja już tak mam.
Na seans amerykańskiej adaptacji pierwszej części trylogii Millennium wybierałem się jednocześnie z niecierpliwością i z rezerwą. Z niecierpliwością, gdyż chciałem zobaczyć jak Fincher (znany z tego, że potrafi opowiadać ciężkie i mroczne historie) zaadaptuje nielekką lekturę, a z rezerwą gdyż Hollywood to co nieamerykańskie potrafi dokumentnie spieprzyć.
Na dzień dobry wita nas strasznie głośny i moim zdaniem przebajerzony opening z muzyką Trenta Reznora. To jest moje pierwsze zastrzeżenie do tego filmu – muzyka. Przez jakieś 2/3 filmu (czy jakoś tak, uspokaja się mniej więcej od momentu spotkania Lisbeth i Mikaela) nie tworzy nastroju, tylko zwyczajnie napierdala. Jest zdecydowanie za głośna i zbyt agresywna. Szwedzka adaptacja zawiera dużo subtelniejsze utwory, wprowadzające pewien niepokój.
Największą zaletą amerykańskiej wersji jest chronologia wydarzeń, której blisko do oryginału (a co szwedzka wersja ewidentnie sobie olała), choć i ona nie jest pozbawiona wad. Poza różnymi ciągami wydarzeń, mamy do czynienia z ogromną liczbą różnic w treści. Oto kilka przykładów tychże: wersja US zawiera wątek z córką Mikaela, ale zupełnie pomija wyrok, wedle którego dziennikarz miał spędzić 3 miesiące w więzieniu; w wersji szwedzkiej jest dokładnie na odwrót (a jedną dosyć ważną informację córki przeniesiono na inną postać). Obie wersje ignorują (amerykańska w większym stopniu) wątek Mikaela i Cecylii, obie też przeinaczają to, jak Lisbeth straciła swojego powerbooka. Oba filmy starają się, by widz cały czas pamiętał o Lisbeth, zanim na fest dorzucą ją do Blomkvista, podczas gdy w książce dziewczyna przez kawał czasu jest nieobecna. Do tego obu filmom należy się kop w dupę za zamieszczenie krótkich, bo krótkich, ale jednak scenek spoilerujących (do tego kompletnie zbędnych) drugą część. Ciekawostką są niektóre z informacji, przedstawione w szwedzkiej wersji jako dialogi oraz filmy nakręcone amatorsko, podczas gdy w wersji amerykańskiej są to flashbacki z narracją.
Nie sposób nie poruszyć kwestii porównania niektórych aktorów w ich rolach. Zacznę od Mikaela Blomkvista. W wykonaniu Michaela Nyqvista jest to niezłe podejście do postaci książkowej, ale brak w tej wersji pewności siebie, którą zastąpiono sporą dozą nieporadności, wręcz pierdołowatości. Daniel Craig z kolei niemal ociera się o swojego Bonda – jest dużo bardziej stanowczy i działa szybciej od swojego szwedzkiego odpowiednika. Najlepiej te różnice obrazuje scena, gdy Mikael odwiedza Lisbeth w jej mieszkaniu. Co łączy obu, to pewne gesty i odzywki, które sprawiają, że lubi się ich jednakowo.
Lisbeth Salander. Przyznaję się bez bicia, jestem zaślepiony szwedzką wersją i nawet tysięczny seans filmu Finchera nie przekona mnie do zmiany zdania. Postać w wykonaniu Noomi Rapace jest wyrachowana, pełna agresji, a do tego ze świetnie przedstawionymi urywkami, w trakcie których analizuje czyjeś zachowanie, lub targają nią sprzeczne emocje. Z kolei Rooney Mara... jest... i odgrywa to co ma w scenariuszu, ale nic ponad to. Ja to widzę tak: dziewczyna gra dobrze, ale w jej Lisbeth jest za mało Lisbeth. Nie potrafię tego inaczej określić. Może to jej barwa głosu, może brak emocji w wielu sytuacjach (pardon, ale Lisbeth nie była Borgiem), a może coś innego. Tak jak David Tennant (jako dziesiąty Doktor) powiedział Peterowi Davisonowi (grającemu piątego Doktora): „Cause you know what, doctor? You were MY doctor.” tak ja mówię, że Noomi Rapace jest TĄ Lisbeth, która najbardziej zapadła mi w pamięć.
Ostatnią postacią, na którą chcę zwrócić uwagę, jest Nils Bjurman – kurator Lisbeth. Ten facet przewija się może w 3-4 scenach, a jego wizerunek diametralnie się różni. W obu przypadkach jest to stary, obleśny zboczeniec, ale wersja US została w jakiś sposób złagodzona. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal prawdziwy drań, ale odarto go z dużej ilości przemocy, jaka charakteryzowała wersję SW i czyniła zeń większego potwora.
Podsumowując, jeśli idzie o klimat i realizację niektórych elementów/grę aktorów, to Män som hatar kvinnor jest lepsze. Niestety jako całość w wersji standardowej jest to film zbyt chaotyczny i pocięty tak dla nowego widza, jak i czytelnika pierwowzoru. Natomiast w The Girl with the Dragon Tatto klimatu jest tyle co kot napłakał (głównie przez to, że fajne ujęcia i zdjęcia są zakrzykiwane przez zbyt agresywny soundtrack), a zamiast Europy mamy Amerykanów przedstawiających swoją wizję tejże. Jednak czego by nie mówić, film Finchera jest na pewno lepszym wyborem dla osób które, nie czytały książek. W pozostałych dwóch przypadkach (przeczytanie książek, brak znajomości szwedzkich filmów; przeczytanie książek i obejrzenie szwedzkich filmów) też dobrze się to ogląda, z tą różnicą, że zależnie od wariantu rośnie liczba składowych, do których się widz może przyczepić. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz