czwartek, 28 listopada 2013

Welcome to hell

Ostatnia z planowanych przeze mnie serii na tę jesień. Jej kolejne odsłony prezentują sytuację podobną do tej z serii Halloween – zbyt wiele pomysłów w obrębie jednego cyklu, przez co niektóre części mogą okazać się niestrawne.

Hellraiser


Film zrobiony na podstawie opowiadania The Hellbound Heart, autorstwa Clive’a Barkera, reżyserowany także przez niego. Opowiada historię człowieka, który poszukuje jak najintensywniejszych przyjemności. W trakcie tych poszukiwań zdobywa kostkę-układankę, której ułożenie otwiera portal do wymiaru istot zwanych Cenobitami. Po spotkaniu z nimi słuch o nim ginie, zaś niedługo po zniknięciu do jego domu wprowadza się brat wraz z żoną. Od tej pory w domostwie dzieją naprawdę paskudne rzeczy.

Może to nie brzmi zachęcająco, ale w zasadzie na tylko tyle mogłem sobie pozwolić, żeby uniknąć spoilerów. Nawet jeśli ten opis was nie przekonuje, warto zapoznać się z Hellraiserem na własną rękę. W zamian otrzymacie krwawy horror o ciężkim i dość specyficznym klimacie. Do tego bardzo wyrazisty wizualnie (świetne (jak na zastosowane techniki) efekty specjalne oraz pomysłowa scenografia) i posiadający nastrojową ścieżkę dźwiękową. Jeżeli komuś przeszkadzają lata ’80, to nie ma potrzeby do obaw. Ta warstwa jest tak stonowana, że praktycznie nieodczuwalna. Hellraiser to pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników filmowej grozy. Nie mam pojęcia, jak ta adaptacja ma się do książkowego oryginału, ale skoro została zrealizowana przez samego Barkera, zakładam, że jest co najmniej dobrze. Jako film sam w sobie dostaje ode mnie: 5.


Hellbound: Hellraiser II


Bezpośredni sequel poprzedniego filmu. Jego akcja ma miejsce zaraz po wydarzeniach z jedynki. Jak to zazwyczaj w horrorach bywa, po przejściu takiej traumy Kristy ląduje w psychiatryku. Jej przypadkiem zajmuje się dr Philip Channard, który ma obsesję na punkcie kostki-układanki oraz wymiaru Cenobitów. Historia Kristy umożliwia mu spełnienie jego pragnień.

Hellbound jest filmem jeszcze bardziej krwawym, cięższym i mroczniejszym od jedynki. Wizja wymiaru Cenobitów i ich boga przyprawia o dreszcze. Pomimo powracającego pomysłu z karmieniem krwią, by przyśpieszyć regenerację, nie odczuwa się tu wtórności. Efekty specjalne robią większe wrażenie, zaś fabuła zawiera wiele ciekawych smaczków dla fanów uniwersum (np. skąd się wzięli Cenobici). O ile zakończenie Hellraisera nadawało wydźwięku zapętlonej, samowystarczalnej historii, o tyle Hellbound nie ściemnia – będzie sequel.

Muzycznie jest tak samo dobrze, jak w pierwowzorze, aktorsko nieco lepiej. Cóż więcej pozostaje napisać? Hellbound to udana kontynuacja i pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którym podobał się pierwszy film. Moja ocena: 5.


Hellraiser III: Hell on Earth


W wyniku wydarzeń w Hellbound Pinhead podzielił się na 2 osoby – swój ludzki oryginał, kapitana Eliota Spencera oraz manifestację swojego zła – Cenobita, jakiego znamy. Wcielone zło stara się wrócić do rzeczywistego świata za pomocą słupa zwanego Pillar of Souls (wynurzył się z felernego materaca w końcówce Hellbound), który trafia w ręce właściciela klubu The Boiler Room – J. P. Monroe. Zaś Eliot próbuje go powstrzymać z pomocą niespełnionej dziennikarki Joanne Summerskill.

Jak na tak krótki film, strasznie zamotano główny pomysł. Sam w sobie nie jest zły, ale sprawia wrażenie wepchniętego na szybko w kilka scen, byle tylko przejść do głównego mięcha. Tym ostatnim jest oczywiście rzeźnia, sadystyczne zgony oraz efekty specjalne. Przyznaję, nie sposób tym elementom odmówić kiczowatego uroku, ale poprzez skupienie się na nich odarto seans z jakichkolwiek emocji. Gra aktorska pogorszyła się odczuwalnie. Na szczęście muzyki to nie spotkało. Przeciwnie, uważam, że sensownie podbudowano repertuar znany z poprzedników utworami rockowymi i nie tylko. Przykładem niech będzie Motorhead i jego motyw przewodni Hellraiser.

Jako całość H3 może się nieco nudzić, jednak nadal jest to seans na tyle przyjemny, że po końcowym cliffhangerze bardzo chętnie sięga się po kolejną odsłonę serii. Moja ocena: 4.


Hellraiser: Bloodline


Tym razem mamy okazję poznać historię tajemniczej kostki-układanki oraz losy jej twórcy i jego potomków na przestrzeni wieków. Zaczynamy w otoczce s-f, cofamy się w przeszłość, zaliczamy teraźniejszość itd.

Wielowarstwowość oraz sposób narracji to główne zalety tego filmu. Upchnięto tu masę fajnych pomysłów, tylko… skrewiono realizację. Przeskoki w niektórych miejscach sprawiają wrażenie zbyt gwałtownych, przez co np. wątek z przeszłością wydawał mi się urwany. Napięcie jest nierówne, ponadto niewiele go. Dało się je odczuć w końcowej konfrontacji, ale w podobnej sytuacji w teraźniejszości już nie (tutaj winę ponosi fakt, że zaczęto opowiadać od przyszłości, więc wiadomo, jak teraźniejszość się zamknie). Efekty specjalne starają się korzystać z dostępnych wtedy metod, ale nawet w 1996 część z nich wyglądałaby zwyczajnie średnio.

Obawiałem się, że przeniesienie historii w klimat s-f skończy się tak, jak w przypadku Jason X, czy Critters 4, na szczęście efekt końcowy nie od tego zależał. Są ludzie, którym Bloodline podoba się bardziej od Hell on Earth, ja do nich nie należę. Fajnie, że próbowano zrobić coś nowego, fajnie, że Doug Bradley miał pole do popisu, ale ostatecznie wyszedł z tego nieco chaotyczny, średni film. Moja ocena: 3.

Hellraiser: Inferno


Joseph Thorne jest skorumpowanym detektywem, który pod przykrywką normalnego życia poszukuje mocnych wrażeń. W trakcie analizowania miejsca czegoś, co wygląda na rytualne zabójstwo, trafia na tajemniczą kostkę-układankę. Jako że układanki, zagadki i łamigłówki to jeden ze sposobów na wrażenia/wyzwania, Thorne ją układa, otwierając tym samym wrota do wymiaru Cenobitów. Od tej chwili jego śledztwu towarzyszą coraz to bardziej popieprzone halucynacje.

Hellraisery 1-4 stanowiły jedną większą historię. Niestety zakończenie #4 praktycznie zabiło możliwość dorobienia czegoś po nim. W związku z tym, zaczynając od Inferno, kolejne części to single shoty. Zmieniła się też formuła, Cenobici i kostka Lemarchanda nie są już celem samym w sobie. Zastosowano tu metodę podobną trochę do Silent Hill 2, gdzie miasto stanowiło jedną z form narracji. Intencje i pomysły są na miejscu, jednakże obie warstwy zarżnięto przez chaotyczne skakanie od sceny do sceny, ślamazarne prowadzenie głównego wątku, niezapadające w pamięć postacie (głównego bohatera pamięta się tylko dlatego, że ciągle jest na ekranie) oraz ogólnie pojętą nudę. Do zalet zaliczyłbym końcówkę, posiadającą niezłe tempo i przyzwoity zwrot akcji oraz naprawdę makabryczne wizje głównego bohatera, jednak to za mało, by polecić film komukolwiek. Moja ocena: 2+.


Hellraiser: Hellseeker


Kristy Cotton powraca. Już na dzień dobry ma wypadek samochodowy, w którym ginie (a przynajmniej nie da się znaleźć jej ciała). Z owego wypadku wychodzi cało jej mąż: Trevor Goodsen, który jest głównym bohaterem tej odsłony Hellraisera. Trevor stara się pozbierać do kupy po wypadku, jednak przeszkadzają mu w tym: zanik pamięci oraz niepokojące wizje dotyczące otaczających go ludzi.

Hellseeker jest chyba najbliższy temu, co prezentują Silent Hill (w jednym z wariantów) i Jacob’s Ladder. Jeśli podejść w ten sposób, czyli jak do wariacji na temat powyższych, to jest całkiem w porządku. Wizje nie są tak abstrakcyjne, jak to miało miejsce w Inferno, ale za to potrafią być bardziej drastyczne. Efektów specjalnych jest mniej. Muzycznie bez wyróżnień, a aktorsko tylko w porządku. Podsumowując, Hellseeker ma ciekawy pomysł, niezgorszą realizację, ale nie powoduje emocji. Ot, ciekawostka, którą można obejrzeć bez poczucia zmarnowanego czasu (co najwyżej popsioczyć, że Pinheada jest mało). Moja ocena: 3.


Hellraiser: Deader


Dziennikarka Amy Klein specjalizuje się w maksymalnie popierniczonych i odpychających reportażach. Pewnego dnia jej przełożony pokazuje jej film, na którym sekta The Deaders zabija rytualnie jedną dziewczynę… po czym ją wskrzesza. Amy rusza zbadać sprawę, zaś po namierzeniu adresu, z którego przysłano kasetę z filmem, odnajduje kostkę Lemarchanda.

Deader to film, który ma niewiele fabuły, więc stara się szokować widza częścią wizualną: przede wszystkim golizną i… „fetyszami”. Poza tym nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Amy snuje się po pustych miejscach, snucie się przetykane jest wizjami, fabułę da się dostrzec w raptem kilku scenach, zaś sama w sobie nie trzyma się kupy. Dodatkowo dorzucono motyw zapętlonej historii, a głównym złym uczyniono jednego z potomków z rodu Lemarchandów. Po co? Nie mam pojęcia, nijak to filmu nie ratuje. Cenobitów jest stosunkowo niewiele, a z ekranu wieje nudą. Wisienką na tym spleśniałym torcie jest ciekawostka, wg której ten film wcale nie był częścią serii. Oryginalny scenariusz opowiadający jakąś tam historię został po drodze zmodyfikowany tak, by zaadaptować go na potrzeby uniwersum Hellraisera… Pozostawię to bez komentarza. Deadera nie polecam nikomu. Moja ocena: 1.


Hellraiser: Hellworld


Jeden z tych filmów, który korzysta z „naszej” rzeczywistości, jako miejsca akcji. Otóż w tej rzeczywistości franchise Hellraiser zdobył taką popularność, że na jego podstawie powstała gra sieciowa Hellworld. Film skupia się na grupie nastolatków – fanów gry. Jeden z nich angażuje się w grę do tego stopnia, że popełnia samobójstwo. Grupa postanawia rzucić hobby w cholerę, jednak gdy mają okazję dostać się na oficjalną imprezę – zlot miłośników gry, decydują się na to, by w ten sposób uczcić jakoś kolegę.

Hellworld to typowy slasher – grupa młodzików dostaje się w specyficzne miejsce, a potem są wybijani jeden po drugim. O ile sam sposób zawiązania akcji jest głupawy, o tyle wydarzenia z miejsca imprezy trzymają się kupy i… nie są takie złe. Problem polega na tym, że znowu odnosi się wrażenie, że lore Hellraisera został tu upchnięty na siłę. Po drobnych zmianach ten film mógłby zostać osobną produkcją. Sam seans co prawda nie powoduje emocji, ale może zaciekawić. Co najważniejsze, w przeciwieństwie do niektórych poprzednich odsłon, nie wkurza tak bardzo i nie atakuje skrajną nudą. Jako ciekawostkę należy odnotować obecność takich osób, jak Lance Henriksen, Henry Cavill (Man of Steel), czy Katheryn Winnick (Vikings). Niestety jest to też ostatni występ Douga Bradleya jako Pinheada, co może być policzkiem dla fanów, gdyż nie dość, że scen z jego udziałem jest mało, to jeszcze nie są jakoś specjalnie długie. Moja ocena: 3-.


Hellraiser: Revelations


Steven i Nico uciekają z domu i robią wypad do Meksyku, żeby zaszaleć. Po tygodniu słuch o nich ginie, a władze Meksyku odsyłają rzeczy, które udało się odnaleźć po chłopakach, do rodzin. Rok później obie rodziny spotykają się na obiedzie, jednak żadna nie chce przyznać tego, co się stało. Wśród odesłanych rzeczy znajduje się między innymi kamera, zawierająca sporo filmów z tego, co poczynali młodzieńcy, oraz tajemnicza kostka-układanka.

Ten film to przykład tego, co potrafią zrobić wytwórnie dla kasy. Nie żeby Revelations był jakąś dojną krową, przeciwnie, chodzi o to, że ta odsłona powstała prawie na pewno w celu zatrzymania praw autorskich w jednym miejscu, dzięki czemu studio ma więcej czasu na przygotowanie remake’u/rebootu serii. Niestety taka decyzja może się okazać strzałem w stopę, gdyż po tym, jak ludzie wkurzyli się na Revelations, może okazać się, że na kolejnego Hellraisera nikt nie ma ochoty.

Sama historia niespecjalnie mnie mierzi, bo to przede wszystkim mutacja pierwszego Hellraisera, osadzona we współczesności. Problem polega na realizacji, która zwyczajnie ssie. Spora część filmu to tzw. found footage, którego szczerze nienawidzę. Montaż jest chaotyczny, a do tego niektóre sceny zawarto w dwóch egzemplarzach (jeden jako found footage, drugi jako zwykłą scenę z filmu). Muzyka nie zapada w pamięć, aktorstwo jest słabe, a nowy Pinhead… Gdybym miał być delikatny, powiedziałbym tylko, że jest nieprzekonujący. Oryginalny przywódca Cenobitów miał swego rodzaju majestat i charyzmę. Nowa wersja to jego niezamierzona parodia. Pominę już tutaj jednego typa, który nawet w obsadzie ma wpisane jako rolę pseudo Pinhead (tak, w sumie jest ich dwóch…), bo to już kpina. Motyw z włóczęgą jest zdecydowanie nadużyty, a dla Douga Bradleya nie znalazło się nawet kilka sekund na cameo.

Na koniec twitterowy komentarz samego twórcy oryginalnego Wysłannika piekieł po tym, jak w jednym ze zwiastunów pojawił się tekst „From the mind of Clive Barker”: "I want to put on record that the flic [sic] out there using the word Hellraiser IS NO FUCKIN' CHILD OF MINE! I have NOTHING to do with the fuckin' thing. If they claim its from the mind of Clive Barker, it's a lie. It's not even from my butt-hole." Moja ocena: 1.

P.S. Jeżeli zaś chodzi o potencjalny remake, to Doug Bradley promuje go koszulką z napisem: Pinhead says: NO REMAKES PLEASE, IT’S A WASTE OF GOOD CELLULOID. I tyle w tym temacie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz