„W roku 1830 po utworzeniu Gwiezdnego Kongresu automatyczny statek zwiadowczy przesłał ansiblem raport: parametry planety, którą badał, mieściły się w przedziale odpowiednim dla ludzi. Pierwsi ludzie, którzy zobaczyli nowy świat, byli Portugalczykami z mowy, Brazylijczykami z kultury i katolikami z wyznania. W roku 1886 zeszli z pokładu promu, przeżegnali się i nadali planecie imię Lusitania, co było starożytną nazwą Portugalii. W pięć dni później zorientowali się, że niewielkie, leśne zwierzęta, które nazwali pequeninos – prosiaczki, wcale nie były zwierzętami…”
Tak jak Grę Endera czytało mi się dobrze, ale bez zrozumienia dla zachwytu nad tą książką, tak Mówcę pochłonąłem, zachwycając się nim do granic możliwości. Sam początek może nieco rozczarować: od wybicia robali minęło sporo czasu, morderca Ender jest tylko niechętnie przytaczaną kartą historii, a czytelnik jest rzucany na nową planetę do zupełnie nieznanych postaci… I do tego jeszcze te prosiaczki… No ale dobra, pozwólmy się rozkręcić akcji. Tak zrobiłem i bardzo miło się rozczarowałem. Zarówno na postacie, jak i na czytelnika zrzucone jest dość drastyczne wydarzenie i od tej chwili książka już nie pozwala opaść napięciu. Autor serwuje nam dramat, trochę kryminału, poza tym opowieść o badaczach, a to wszystko podkreślone regułami religijnymi i społecznymi, całość zaś połączona tak zgrabnie, że nawet jeśli natykamy się na spory fragment dotyczący relacji między postaciami (a jest to naprawdę istotna kwestia), nie nudzimy się. Jak dla mnie motywy poruszone w tej powieści są dużo bardziej wyraziste, a może bardziej osobiste, przez co łatwiej identyfikować się z pewnymi postawami, a tym samym dużo lepiej, niż poprzednio, odbiera się treść. Jak już pisałem wyżej, książkę dosłownie pochłonąłem i polecam ją zarówno jako opowieść s-f, jak i komentarz pewnych aspektów społeczno-religijnych. Moja ocena: 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz