sobota, 12 lipca 2014

Dawn of the Planet of the Apes

Wypad na ten film (abstrahując od samego filmu) zapisze mi się w pamięci z dwóch powodów: po pierwsze – wieśniaka, który ze 3 razy odbierał telefon w trakcie seansu, ale że siedział gdzieś pod ścianą (przesłaniało go kilka osób), nie sposób było go namierzyć, albo precyzyjnie weń czymś rzucić; po drugie  - mega głupiego pomysłu, żeby zawrócić na ruchomych schodach jadących w dół (bo przecież byłem tylko 2 stopnie od szczytu), co skończyło się wywrotką i przeturlaniem w miejscu, godnemu kreskówki Warner Bros.

Wracając jednak do samego filmu – jest to bezpośrednia kontynuacja obrazu z 2011 roku: Rise of the Planet of the Apes. Już na wstępie wita nas ostatnia scena (ta z napisów) poprzednika, która jest przy okazji wzbogacona o informacje, co stało się z ludzkością między jedną częścią, a drugą. Małpy na samym początku przekonane są, że nas wszystkich szlag trafił, ale okazało się, że niektórzy chyba są spokrewnieni z karaluchami, bo udało im się przetrwać. Tradycyjnie dla tej serii, jeśli grupy obu ras są odpowiednio duże, niektórzy przedstawiciele obu stron będą starali się zawrzeć pokój, inni chcą eksterminacji przeciwnika.

Ewolucja małp jest przedstawiona dużo sensowniej, niż w starym Battle for the Planet of the Apes. Relacje między poszczególnymi postaciami są solidnie wyłożone już na samym początku i pomimo, iż wpadają w pewne schematy, działania samych bohaterów mogą zaskoczyć. Dzięki temu nawet w najbardziej oklepanych scenach coś może pójść inaczej. Najważniejszą cechą widowiska jest to, że nie nudzi. Dawn to 130 minut, z których tak naprawdę nic nie da się wyciąć – wszystko jest na swoim miejscu i nie pozwala widzowi oderwać wzroku od ekranu (no chyba że: patrz wstęp o wieśniaku z telefonem).

Wizualnie nowe małpy stoją o kilka klas wyżej od poprzedniej odsłony, za co należą się brawa. Gra aktorska Andy’ego Serkisa w połączeniu z kunsztem grafików nie zawodzi, a i pozostałe małpy (w szczególności Koba w wykonaniu Toby’ego Kebbella) potrafią zrobić niemałe wrażenie (przy Maurice, orangutanie, notorycznie kusiło mnie, żeby zacząć robić: uuk). Ludzkie postacie są w porządku, choć poza Garym Oldmanem i Kirkiem Acevedo nie było jakiejś specjalnie wyrazistej gry. Tyle dobrego, że naprawdę złej też się nie uświadczy.

Dawn niby wad nie ma, ale w jakiś sposób nie spełnił moich oczekiwań. Może spodziewałem się bardziej drastycznego obrazu, może jakiegoś większego, moralnego ciosu, nie wiem. Czegoś mi tam brakuje. Nadal uważam, że to dobry film i powinien go zobaczyć każdy, komu podobała się Geneza (fani oryginalnej serii mogą kręcić nosami), ale mam wrażenie, że mógł być lepszy. Moja ocena: 4+.

P.S. Seans odbył się w tradycyjnym 2D i nie czuję się z tego powodu stratny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz