Jeśli chodzi o gry od Telltale utrzymane w konwencji serialowej i podkreślające wagę wyborów gracza, do gustu przypadły mi dwa tytuły: Tales from the Borderlands i The Wolf Among Us. Drugi sezon TWD uważam za słaby, 400 Days też i tylko pierwszy sezon jeszcze jakoś się broni. Opinie o Grze o tron tego samego studia wskazywały, iż szykuje się powtórka z Trupów. I zamiast trzymać się tychże i darować sobie grę, kupiłem ją w promocji jak ostatni idiota.
Niniejsza odsłona komputerowej Pieśni mocno trzyma się serialu. Akcja rozpoczyna się w trakcie wizyty Robba Starka z żoną u Freyów, a kończy mniej więcej przed postawieniem Tyriona przed sądem. Przy okazji był to okres, kiedy w serialu dopiero pojawił się Ramsay Snow. My pokierujemy losami rodu Forresterów, który służy Starkom. Dla osób zaznajomionych z serialem będzie to wyraźny wyznacznik, iż od samego początku będziemy mieć pod górkę.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko początek jest paskudny. Dalej jest gorzej. Mówi się, że Martin nie lubi swoich postaci i stąd liczba zgonów wśród ulubieńców fanów. Gdyby eufemistycznie określić sposób pisania George’a, to byłoby to rzucanie kłód pod nogi bohaterom. Gdyby zastosować podobne określenie do scenarzystów Telltale, to będzie to rzucanie kłód pod nogi, następnie branie tych kłód i okładanie nimi każdego bohatera, który próbuje wstać, a jeśli się drań podniesie, zawsze można go oblać czymś łatwopalnym i, zgadliście, podpalić. Jeśli skwarek dalej dyga, rozważymy łamanie kości i odcinanie kawałków ciała. I nie, nie przesadzam. Cały scenariusz jest tak napisany. Forresterowie są gnojeni na każdym kroku i niezależnie od naszych starań. Jedynym wyborem, jaki mamy, jest odwleczenie danego upokorzenia na później, albo pozwolić się zabić już teraz. Czasami nawet tego wyboru nie ma. Jeśli ktoś ma zginąć, my tylko wybieramy – kto, a potem jesteśmy szczuci tanią grą na emocjach: bo to przecież ginie dziecko /syn / brat / matka / ojciec / pani z warzywniaka, która się uśmiechała do nas, jak mogła być winna grosika. W książkach i serialu wbrew pozorom często dostajemy chwilę na odetchnięcie, na pocieszenie się, że jeden drugiemu dopierdzielił (prosty przykład: ile osób otworzyło szampana po purple wedding?). W Game of Thrones od TTG takie poczucie miałem dosłownie RAZ. RAZ na 6 odcinków. Żeby złe było jeszcze gorsze, finał opowieści odziera nie tylko z nadziei, to jeszcze zostawia nas z kretyńskim cliffhangerem, który przy pewniej kombinacji postaci budzi zażenowanie (bo jedna z tych postaci była dosłownie w tej samej sytuacji 4 odcinki wcześniej).
Uniwersum Pieśni lodu i ognia jest znane z licznych intryg, które próbowano przełożyć chyba na każde dostępne medium. Przodują w tym oczywiście gry planszowe i karciane. Biorąc udział w wydarzeniach oczekujemy (przeważnie) pewnej swobody działania. Tutaj TTG wdepnęło na taką samą minę, jak w przypadku The Walking Dead. TWD było idealnym gruntem pod sandbox, przyprawiony komiksową fabułą. Jednak brak tego pierwszego (zwłaszcza jeśli graliśmy w inne survival horrory) uwydatniał braki scenariusza i nieprzemyślane rozwiązania. Z kolei GoT nie daje swobody knucia i prowadzenia własnej gry o tron. Nie mamy możliwości wytłumaczenia się, a opcje dialogowe są zbyt ogólnikowe lub w ogóle nie pasują do tego, co chce się powiedzieć w danej sytuacji. Dodatkowo jesteśmy rzucani od jednej sztampy do drugiej, np. gdy na polu bitwy ktoś pomoże nam wstać, następuje obowiązkowa wymiana wdzięcznych spojrzeń, trwająca dokładnie tyle, ile potrzeba, by kogoś ustrzelić z kuszy, albo gdy wołamy kogoś w środku walki, by go ostrzec, a w rezultacie rozpraszamy jego uwagę i przyczyniamy się do jego porażki. To są przykłady występujące w odstępie minuty, może dwóch. Teraz pomnóżcie to razy 6 odcinków, po 2 godziny każdy. Gwoździem do trumny fabuły jest kurczowe trzymanie się serialu. Przez co postacie z serialu odgrywają ogromną rolę w naszej opowieści, ale nijak nie możemy wpłynąć na ich los, bo przecież w serii telewizyjnej nie dałoby się wytłumaczyć, dlaczego np. Ramsay ma bliznę po dźgnięciu. W konkurencyjnej Game of Thrones – The Roleplaying Game zastosowano podobny manewr, ale zmniejszono jego wpływ. Spotykaliśmy np. Cersei, która podejmowała jakąś decyzję, albo słyszeliśmy o wydarzeniu w Sepcie Baelora, ale to tyle – cała reszta obracała się w środowisku nowych bohaterów, dając nam ogrom swobody. Tutaj sztywność przebiegu akcji jest podyktowana więzami z serialem i wpychanymi na każdym kroku występami gościnnymi (Cersei, Tyrion, Ramsey, Margery, Daenerys). Pardon, ale nawet The Wolf Among Us, który był prequelem komiksów, wyszedł w tej kwestii bez porównania lepiej. Już nie wspomnę o tym, czy w ogóle warto było wplatać niektóre wątki, jak np. ten z Garedem i Nocną strażą. Ten motyw jest tak bardzo obok pozostałych, że równie dobrze w ogóle mogłoby go nie być.
Jako że scenarzyści nie oszczędzili ani mnie, ani swoich bohaterów, to i ja się poznęcam. Konia z rzędem temu, komu Forresterowie nie będą kojarzyć się ze Starkami. Cholera, w samej grze pada to porównanie co najmniej 2 razy. Natomiast w przypadku postaci znanych z serialu urządzono chyba plebiscyt na najbardziej irytującą wersję w stosunku do źródła. Jeśli ktoś myślał, że Cersei albo Ramsey potrafią działać na nerwy na małym ekranie, to znaczy, że nie grali w tę odsłonę GoT. Paradoksalnie, gra aktorska (nie licząc Ramseya) niespecjalnie to odzwierciedla. Emilia Clarke, Natalie Dormer, Kit Harington i Lena Headey brzmią, jakby nie do końca swobodnie czuli się użyczając tylko głosu. Co prawda starają się oddać ducha swoich telewizyjnych pierwowzorów, ale wyszli jacyś tacy przygaszeni. Z serialowej obsady najlepiej wypadł Iwan Rheon, a zaraz za nim Peter Dinklage. Aktorzy podkładający głosy pod nowe postacie odwalają dobrą robotę, choć czasami ich akcenty brzmią jeszcze bardziej karykaturalnie niż to, co słychać w telewizji. Kwestię dźwiękową zamknę pochwałą dla muzyki. Abstrahując od utworów znanych z TV, te nowe, stworzone na potrzeby gry, są klimaciarskie i wpadają w ucho. Piosenka z końca drugiego odcinka plus zlepek scen, którym towarzyszy, nadają się na zwiastun (dając przy okazji złudną nadzieję).
Graficznie jest słabo. Po tylu grach silnik daje znać o swoim wieku. Brak stylizacji rodem z Tales lub Wolfa sprawia, że nie ma jak maskować jego braków. Ponadto mimika twarzy bywa czasami przesadzona. Wiele sytuacji obyłoby się bez wykrzywiania gęby. Okazyjnie zdarza się również rwanie animacji, co przy scenach akcji i wyskakujących QTE potrafi zirytować.
Jeśli macie problem z przyciężkim klimatem i tym, jak w kość dostają postacie z serialu lub książek, nie sięgajcie po grę. Tutaj atmosfera beznadziei jest podkręcona do kwadratu i jeżeli nie jesteś w stanie się zdystansować na zasadzie: WSZYSTKIE postacie, łącznie z dziećmi, to tylko pionki w mojej grze, nie sięgaj po ten tytuł. Zapewne w każdej sytuacji w GoT byłbyś w stanie podać o X więcej sposobów na wyjście, ale rozgrywka i tak pójdzie swoim torem, porazi głupotą i sfrustruje (do tej pory szlag mnie trafia na myśl o scenie, w której bohaterowie WIEDZIELI, że idą w pułapkę, a mimo to dali się tak głupio zaskoczyć). Moja ocena: 2-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz