Po zniszczeniu Glades w Starling City Oliver Queen wrócił na wyspę, od której zaczęła się jego podróż. Jednak niedługo było mu dane nacieszyć się samotnością. John Diggle i Felicity Smoak przybywają po niego. Młody Queen jest potrzebny w mieście, w rodzinie i w firmie. Po próbie naprawienia grzechów ojca przyjdzie mu stawić czoła pierwszemu z demonów jego własnej przeszłości.
Od razu muszę napisać, że do tego sezonu mam największy sentyment, co trzeba brać pod uwagę zwłaszcza przy mojej ocenie. Jednak w przeciwieństwie do pierwszego sezonu, który urósł w moich oczach dopiero po drugim podejściu, ten sezon od początku ma tę samą notę.
Drugi sezon to pod wieloma względami rewolucja w Arrowverse. Dostajemy dużo większą liczbę komiksowych smaczków, np. pod postacią ichniej wersji Suicide Squad, aluzji do Harley Quinn, Black Canary, czy wzmianek o Ra’s al Ghulu. Największą furorę robi gościnny występ Barry’ego Allena, bo zapowiada najwięcej zmian. Do tej pory wszystko starano się tłumaczyć pseudo naukowym bełkotem i cudownymi lekami. Po eksplozji w Central City autorzy mogą wprowadzać cokolwiek bez silenia się na uzasadnienie. Zresztą drugim zwiastunem takich nowinek jest League of Assassins, której przywódca ma dość specyficzny sposób wydłużania życia.
Nie jest to jedyna koncepcja na rozbudowę serialowego uniwersum. Sezonowi towarzyszy pierwsza miniseria webisodów pod tytułem Arrow: Blood Rush, której akcja ma miejsce między odcinkami 5 i 6. Jest to sześć jednominutowych odcinków, które oprócz tego, że są bezczelną reklamą produktów firmy sponsorującej serialik, opowiadają o spotkaniu Roya i Felicity oraz zadaniu na rzecz utrzymania tajemnicy tożsamości Green Arrow. Jako całość BR jest opcjonalny.
Wracając do sedna, widowisko nie skupia się już wyłącznie na zemście Olivera, czy jego rozwoju. Swoje pięć minut dostaje większość postaci, z czego Diggle ma nawet sceny z własnej przeszłości. Fabułę urozmaicono wieloma wątkami osobistymi, zachowując przy tym balans między akcją i obyczajówką. Dzięki temu aktorzy mogą pokazać nieco większy wachlarz swoich możliwości, a sceny akcji nic na tym nie tracą. Tak jak poprzednio prym wiódł John Barrowman jako Malcolm Merlyn, tak tutaj niepodzielnie rządzi znany z serialowego Spartacusa (żeby było zabawniej, nie jest jedyną osobą z tamtej obsady, mamy też epizodyczną Nyssę al Ghul graną przez Katrinę Law oraz Amandę Waller w wykonaniu Cynthii Addai-Robinson) Manu Bennett jako Slade Wilson. Owszem, był już w pierwszym sezonie, jednak dopiero teraz pokazuje, na co go stać. Każda teraźniejsza scena z jego udziałem robiła na mnie wrażenie. Swoją obecnością wręcz przytłaczał pozostałe postacie i dla niego samego warto ten sezon obejrzeć.
Gdybyście mieli ograniczyć się do oglądania jednego sezonu Arrow, drugi jest póki co najlepszym wyborem. Nie jest to ideał, ale da się go obejrzeć bez konieczności zaliczania pierwszego i jest na tyle satysfakcjonujący, że można sobie darować kolejne. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz