Jeśli chodzi o netflixowe Marvele, pierwszy sezon Daredevila i Jessici Jones polecam w ciemno. Niestety, dalej już tak różowo nie jest. Co prawda większość kolejnych produkcji oglądało mi się dobrze, ale wady nie pozwalały mi na rekomendację z czystym sumieniem. Do teraz.
Luke Cage na dobre wrócił do Harlemu. Jednak nie tylko on. W czasie, gdy sprząta dzielnicę z bandziorów wszelkiego rodzaju, powracają także Mariah Dillard i Shades. Żeby było ciekawiej, na scenie pojawiają się postacie związane z przeszłością rodziny Stokes, stary kumpel Shadesa, czy ojciec Cage’a. Misty zmaga się z konsekwencjami wydarzeń z The Defenders (zresztą nie tylko ona, przez co autorom zgrabnie udało się uwzględnić ową serię, w przeciwieństwie do Jessici Jones – S2), a inni bohaterowie martwią się z powodu narastającego w Cage’u gniewu (jak banalnie to nie brzmi, ma odbicie w otoczeniu Luke’a).
Tutaj muszę uprzedzić potencjalnych widzów, tempo opowieści jest jednym z najwolniejszych w całym MCU, a od ósmego odcinka miejscami udaje się spowolnić je jeszcze bardziej. Wręcz do tego stopnia, że gdyby te najwolniejsze momenty zebrać do kupy, wyszłyby z tego ze 2 odcinki, które część oglądających będzie chciała wyciąć. I szczerze powiedziawszy to jedyna poważna wada, jaka przychodzi mi na myśl, bo nie licząc tych spowolnień, tempo jest równomierne, klimat zachowany na tym samym poziomie (nie tak jak w sezonie pierwszym: raz gangsterka, drugi raz superhero i wrażenie oglądania dwóch różnych seriali jednocześnie). Atmosfera miejscami robi się ciężka jak w pierwszym sezonie Daredevila. Autorzy konsekwentnie rozwijają fabułę, adaptując kolejne drobiazgi z komiksów (ręka Misty jest potraktowana odrobinę bardziej realistycznie od odpowiedników z Agents of S.H.I.E.L.D.). Pojawia się (choć żartobliwie) określenie Power Man, a dziesiąty odcinek z gościnnym udziałem Iron Fista mógłby na spokojnie zostać pilotem serii Heroes for Hire, łączącej solowe seriale obu panów, zwłaszcza że w trakcie tego sezonu kilka osób próbuje zatrudnić Luke’a. W ogóle wspomniany odcinek na tle całości jest chyba najlżejszy i najbardziej napakowany akcją, a Danny jest wreszcie bohaterem, którego da się polubić, cieszyć z jego obecności i nie odczuwać syndromu kija w dupie. Pozostaje mieć nadzieję, iż drugi sezon Iron Fist będzie zrealizowany z podobną energią.
Antagoniści spokojnie biją na łeb większość łotrów wprowadzonych po Kilgravie, nawet Cottonmoutha. Ich motywacje i cele są proste, ale cała reszta już nie taka oczywista. Cholera, nawet Shades, za którym nie przepadałem w poprzednim sezonie, tutaj sporo zyskał.
Aktorsko nie mam do czego się przyczepić po żadnej ze stron barykady. Muzycznie jest jeszcze lepiej, niż poprzednio (głównie przez wzgląd na większe zróżnicowanie gatunkowe), a zakończenie poszło w kierunku, którego się nie spodziewałem. SPOILER (nie do końca, ale jednak) Jedna z ostatnich scen niektórym będzie kojarzyć się z Ojcem chrzestnym. Ironii tej scenie dodaje fakt, że aktor grający Luke’a ma na imię Mike. KONIEC SPOILERA.
Drugi sezon Luke’a Cage’a zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i pomimo swojego powolnego tempa nie pozwolił oderwać się od ekranu. Jest to bardzo klimaciarska, komiksowa opowieść z nie tak oczywistymi motywami, jak pierwotnie zakładałem, za co lubię ją jeszcze bardziej. Moja ocena: 5-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz