niedziela, 17 czerwca 2018

Constantine (2014) – Season 1

Kiedy w 2005 roku wyszedł film Constantine, w którym pierwsze skrzypce grał Keanu Reeves, nie miałem pojęcia o istnieniu komiksu. Dopiero jedna znajoma uświadomiła mi istnienie takiego tytułu, jak Hellblazer. Pomijając poziom adaptacji, film oglądało mi się całkiem dobrze. Najpewniej przez to, że poznałem te dwie wersje postaci w odwrotnej kolejności. Udało mi się przeczytać kilka pojedynczych numerów komiksu, ale pomimo ciekawego pomysłu i jeszcze lepszego protagonisty lektura mnie nie porwała.

Przewijamy zegar do roku 2012, w kinach rządzą Avengers. Od tego momentu każdy chce kawałek superbohaterskiego tortu, który będzie zarabiał. Wytwórnie telewizyjne i filmowe chwytają się dowolnych, w miarę rozpoznawalnych pozycji, byle tylko dorwać się do koryta. Ktoś przypomniał sobie o Johnie i tak powstał serial dla stacji NBC. Niestety, od samego początku miał pod górkę, bo nie dość, że musiał rywalizować z trykociarzami, to i na polu detektywów/łowców zjawisk nadnaturalnych miał konkurencję w postaci choćby Supernatural, Grimm, Sleepy Hollow. Zdaję sobie sprawę, że wszystkie te produkcje różnią się znacząco, ale i tak się je porównuje, a że dany widz dysponuje ograniczoną ilością czasu, nie będzie się rozdrabniał (nie licząc wyjątków). W rezultacie Constantine skończył się na jednym sezonie (prawie, ale o tym później), a pozostałe serie miały ich co najmniej cztery.

To tyle tytułem wstępu. W sezonie upchnięto 13 odcinków, w trakcie których będziemy śledzić poczynania Johna, jego towarzyszy oraz anioła stróża. Większość odcinków da się oglądać bez znajomości pozostałych, ale na pewnym etapie wątków wiążących całość robi się tyle, że fabuła danego odcinka schodzi na drugi plan. Atmosfera widowiska jest stosunkowo ciężka, akcja potrafi zaskoczyć brutalnością i bezpardonowością, a wszystko podkreśla świetna gra aktorska, muzyka (Bear McCreary!) i dbałość o część wizualną. Generalnie, dopóki fabuła nie zaczyna rozlewać się między odcinkami, Constantine przypomina antologię horroru, która, zważywszy na formę serialu, jest niczego sobie. Problemy zaczynają się piętrzyć, gdy zestawić serię z komiksem. Nie jestem znawcą tego drugiego, ale gdyby porównać obie wersje choćby powierzchownie, protoplasta jest jeszcze cięższy w odbiorze. Tam Constantine jest znacznie większym dupkiem i egoistą. Bardziej przypomina cwaniaka, któremu sztuki magiczne wychodzą niby przypadkiem, nie obnosi się, jak serialowy odpowiednik, ze swoimi umiejętnościami na lewo i prawo (w serialu postać Matta Ryana ma wizytówki z nadrukiem: Master of the Dark Arts). Jeśli miałbym podsumować tę kwestię, to zarówno wizualnie, jak i merytorycznie Matt Ryan (gracze mogą go kojarzyć z roli Edwarda Kenwaya w Assassin’s Creed IV: Black Flag) i jego show jest bliższy oryginałowi, niż Keanu Reeves i Shia LaBeouf krzyczący o lustrze z wkurwionym demonem, ale nadal sporo w nim ugrzecznień (niewiele brakowało, by stacja usunęła jeden z nawyków postaci – palenie papierosów), co można sprawdzić w odcinkach adaptujących fabułę z komiksów (były przynajmniej dwa).

Z ciekawostek należy wymienić obecność choćby Jima Corrigana, który w komiksach DC staje się Widmem (Spectre), do czego aluzja pada nawet w serialu. W jednym z odcinków pojawia się też aktorka, która obecnie w Arrow gra rolę Dinah Drake. Dlaczego wspominam akurat o tych dwóch? Już wyjaśniam. Największą wadą serialowego Constantine’a jest jego urwane zakończenie. Gdy było już wiadomo, jaki los czeka widowisko, do akcji wkroczył Stephen Amell – Oliver Queen z serialu Arrow. Dzięki jego działaniom John w wykonaniu Ryana trafił na początek na występy gościnne w czwartym sezonie Arrow, potem wrzucono go do trzeciego sezonu Legends of Tomorrow, a ostatecznie pojawi się w solowej serii animowanej, która, podobnie jak Vixen, będzie integralną częścią Arrowverse. Co prawda pierwszy sezon Constantine nie był planowany jako składowa Arrowverse, ale dorzucam ten tag, gdyż wedle zapowiedzi wersja animowana będzie kontynuowała jego wątki, choć wątpię, by było to jakoś specjalnie satysfakcjonujące. Przeważnie nowy autor chce zrobić coś swojego, a nie ciągnąć pozostałości po kimś. O ile inne „wcielenie” Juliany Harkavy można sobie darować, o tyle obecność potencjalnego Spectre to nie w kij dmuchał.

Szkoda, że nie dokończono / nie zamknięto tego rozdziału w jakiś pełniejszy sposób, ale i tak nie żałuję spędzonego czasu. Moja ocena: 4+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz