Frank Castle dokonał swej zemsty. Od pół roku ukrywa się, pracuje na budowie i co wieczór zmaga się ze swoimi demonami. I żyłby długo i nieszczęśliwie, gdyby nie to, że młodzik z jego miejsca pracy próbuje orżnąć gangsterów, co niemal przypłaca życiem. W wyniku całego zamieszania Castle’a namierza człowiek o pseudonimie Micro, który udowadnia Frankowi, iż jego misja nie dobiegła końca.
Po ośmiu odcinkach The Defenders wracamy do formuły trzynastoodcinkowej serii. Przyznam się, że niektóre z internetowych recenzji oraz to, jak ostatnim razem wyszedł Netflixowi serial tej długości (Iron Fist), nie wróżyły dobrze Punisherowi. Na moje szczęście myliłem się.
Pomimo tempa opowieści podobnego do przygód Danny’ego Randa tutaj nie zdarzyło mi się ziewać. Przede wszystkim dlatego, iż dobrze wykorzystano czas antenowy. Jest tu tyle gadania, ekspozycji oraz wciskania detali, że nie ma ani jednej ważniejszej postaci, na temat której nie wyrobilibyśmy sobie zdania. Dzięki temu zabiegowi angażujemy się w ich losy, a sami bohaterowie są dla oglądającego bardziej realni. Dużą zasługą jest też prowadzenie fabuły – bez zbędnego ganiania w tę i z powrotem od frakcji do frakcji, bez irytująco głupiego zachowania. Aktorzy odwalają kawał dobrej roboty, a Bernthal (Punisher) i Moss-Bachrach (Micro) to mistrzostwo świata.
Spotkałem się z zarzutami, iż w serialu jest mało Punishera (co w połączeniu z wyżej wymienionymi proporcjami gadania do akcji zbliża go do mało lubianego przez fandom The Punisher z 2004). Prawda, choć raczej w takim samym stopniu, w jakim było mało Batmana w trzecim filmie Nolana. Ponadto pomimo iż Castle gra pierwsze skrzypce, dodatkowych wątków jest tyle, że cały serial przestaje być opowieścią o Punisherze i przyległościach. Staje się opowieścią o spisku rządowo-militarnym, w której akurat znalazło się miejsce dla Franka i Micro, śledztwa agentki Madani, problemów weteranów wojennych ścierających się z codziennością, cameo Karen Page oraz wielu innych, rozdmuchujących fabułę rzeczy, które nie każdemu przypadną do gustu. To trochę tak jakby wziąć książkę Toma Clancy’ego, albo filmową adaptację Ludluma typu seria z Jasonem Bournem i wrzucić do nich Bernthala.
Scen akcji nie będzie wiele, ale to, co zobaczycie, jest warte każdej poświęconej sekundy. Żeby było ciekawiej, to niby kilka scen na cały sezon, ale nawet tyle wystarczy, by Punisher zyskał miano najbrutalniejszego i najbardziej krwawego tworu zarówno pośród Marveli Netflixa, jak i w całym MCU. Pod tym względem przebija nawet film Punisher: War Zone z 2008. Za przykład niech posłuży scena retrospekcji, w której Frank broni swojego oddziału. Była opisana podczas rozprawy sądowej w drugim sezonie Daredevila, zaś jej realizacja kojarzyła mi się z podobnym motywem z serii The Punisher: Born. Dlatego mam też cichą nadzieję, iż nawet jeśli Disney ściągnie wszystkie filmy MCU z Netflixa na swoją platformę, pozwolą na dalszą produkcję seriali tutaj. Po takim występie Punishera nie widzę szans na powodzenie jakiejkolwiek wersji będącej krokiem wstecz/łagodzonej na rzecz kategorii PG-13 lub familijnego wizerunku wytwórni. Inna sprawa, że zakończenie sezonu jest jakieś takie dziwne, jakby twórcy sami nie wiedzieli, czy będą chcieli kontynuować tę serię, czy tylko zostawiają postać jako wsparcie dla innych.
Jeśli jesteście w stanie zaakceptować powyższą sytuację i narzucone przez nią proporcje, tempo i efekt końcowy, nie ma się co zastanawiać, tylko siadać i oglądać. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz