No i stało się, podtrzymuję swoją teorię, że póki co tylko trzeci sezon Supergirl zasługuje na jakąkolwiek uwagę. Czwarty? Cóż…
Sezon rozpoczynamy w iście Flashowo-Arrowowy sposób: każdy ma focha o coś i wyżywa się na jednej osobie. Potem jest jeszcze gorzej, gdyż każdy w miarę sensowny pomysł jest podawany banalnie. Jak tylko przebrniemy przez osobiste dramy postaci na ekranie, otrzymamy dość poważny wydźwięk fabuły, która pomimo przyziemnego poziomu (w porównaniu do poprzedniego sezonu) wypada bardziej przerażająco. Tylko że na samym założeniu i może dwóch odpowiednio mocnych scenach się kończy. W połowie sezonu wątek jest bagatelizowany i spychany na bardzo daleki plan. Przywołują go tylko, gdy chcą usprawiedliwić jakąś decyzję jednej czy drugiej postaci. W zamian dostajemy Supermana, który w evencie 2018 jest nie do zniesienia. Z pełnoprawnego bohatera został zdegradowany do roli worka treningowego i klakiera Kary. Trzeba jednak przyznać, że Batman wypadł jeszcze gorzej, bo pojechał sobie na „urlop”. Jeśli ktoś ma wątpliwości, dlaczego to totalna bzdura, niech obejrzy rozmowę Robina z Black Canary z serialu Young Justice. Tematem jest powód, dla którego Dick nie chce być Batmanem.
Potem autorzy serwują wariację na temat story arców: Superman vs. The Elite oraz Superman: Red Son. Niby można się cieszyć, że to coś znajomego, ale znowu potraktowane pobieżnie i świadczące o tym, że chyba pomysły się kończą. Fakt, że pierwotnie dotyczyły Kal-Ela również nie pomaga.
Taką naprawdę wisienką na tym wątpliwym torcie jest Lex Luthor grany przez Jona Cryera (tak, tego z Two and a Half Men). Jest ona na tyle fajną interpretacją Luthora, że Jesse Eisenberg mógłby się od niego uczyć. Nawet jego wypowiedź z piętnastego odcinka zdaje się nawiązywać do tamtego filmu: „I want to see if the Kryptonian pretender can bleed.”
I to tyle. Całą resztę serialu wypełnia pouczanie i moralizowanie widza. Na różne, banalne tematy. Mówię serio, wracamy do tandetnych morałów z odcinka, które są jeszcze gorsze niż wpychane na siłę „lekcje” na koniec kreskówek z lat ’80, które w ten sposób unikały bycia tylko reklamą zabawek (nie ma co się oszukiwać, i tak nią były). Kreskówkom jeszcze można to wybaczyć, bo dzieci są inną kategorią odbiorców (choć wiele animacji podchodzi do nich z dużo większym zaufaniem i poważniej niż produkcje dla starszych). Natomiast Supergirl jest przeznaczona dla widowni od nastu lat wzwyż. Tym samym taka konstrukcja opowieści sugeruje, że autorzy mają widzów za kompletnych idiotów nie potrafiących zinterpretować fabuły i jej niuansów po swojemu. Rezultatem jest nuda na wykładach i okazyjne zainteresowanie kilkoma odcinkami. Moja ocena: 2-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz