Od razu przyznam, że nie bardzo wiem, co napisać o tym sezonie. W dużej mierze dlatego, że… to więcej tego samego, co w trzecim. I nie mam na myśli powielania samej formuły. Chodzi o kopiowanie jazdy bez trzymanki, jaką był poprzedni,
W finale S3 Legendom udało się pokonać demona. Tylko że tym samym rozwalili jakieś magiczne więzienie, z którego pouciekały magiczne poczwary różnego rodzaju (włącznie z jednorożcem-mordercą i wróżką-sadystką). I zabawa w naprawianie czasu zaczyna się od nowa.
Najważniejszymi zmianami jest dołączenie Constantine’a do stałego składu i wyrzucenie Wally’ego (widać, że autorzy Arrowverse nie mają pomysłu, co z nim zrobić). Naturalnie, to nie jedyna roszada. W całej obsadzie pojawia się wiele nowych postaci. Time Bureau zostaje mocno sformalizowane i obecnie jest utrzymywane z państwowego budżetu. Krótko mówiąc: dzieje się sporo i czuć, że twórcy gimnastykują się, by zabawić widza.
Niestety, wprowadzono też zmiany do wydźwięku opowieści. W S3 były poważniejsze chwile, ale ich liczba nie przesłaniała niczego, a one same wpasowywały się w miarę naturalnie w cały ten chaos. Tutaj czuje się, jakby ktoś nie był pewien, czy chce kolejnej, absurdalnej opowieści, czy może czegoś poważniejszego. Skutkuje to tym, że chwile mające nas wzruszyć, albo trzymać w napięciu wytrącają z rytmu i powodują niechęć do dalszego oglądania. Nie pomaga też banalne i słabe moralizatorstwo oraz ugrzecznianie, jakie pojawia się tu i tam. To pierwsze nie jest na szczęście tak żenujące, jak w Supergirl, ale nie da się go nie zauważyć. Zaś to drugie tyczy się np. Constantine’a i hipokryzji, jaka z tego wynika. Autorzy nie mają problemów z daniem do zrozumienia, co John robił i z kim chwilę temu w sypialni, ale z tym, że jest nałogowym palaczem już nie potrafią sobie poradzić. Przez co w każdej (albo w większości) scenie, w której jest John i Sarah, panna Lance zawsze zabiera mu świeżo wyjętego papierosa i wyrzuca.
Z ciekawostek muszę wymienić wątek Constantine’a, który ciągnie się jeszcze z czasu jego solowego serialu w innej stacji. Nie spodziewałem się, że ktoś to pociągnie, a tu niespodzianka. John ma szansę stawić czoła konsekwencjom jednego z największych wydarzeń w jego życiu. Na deser w tej samej sekwencji dostajemy easter egga, który fajnie nawiązuje do pierwszego sezonu Legend i przy okazji bezczelnie z niego kpi.
Wspomniane wady to punkciki w całym sezonie. Nie są to ilości hurtowe, jakie serwuje się choćby w czwartym sezonie Supergirl, ale jednocześnie nie da się ich zignorować. Doceniam, że starano się zapewnić taką samą rozrywkę, jak sezon wcześniej i zdaję sobie sprawę, że zmiany są potrzebne, ale w tym wypadku są to zmiany, które nie przypadły mi do gustu, przez co zaniżam (odrobinę) ocenę w stosunku do poprzedniej: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz