poniedziałek, 14 października 2019

Joker

Minął tydzień kawałkiem, odkąd widziałem ten film. Wielu dużo mądrzejszych ludzi zdążyło już zrecenzować Jokera, a ja cały czas miałem wątpliwości, jaką ocenę mu wystawić. Po kilku przemyśleniach i rozmowach z osobami, które już go widziały stwierdziłem, że pierwotna była za niska.

Joker opowiada historię powstania tytułowego księcia zbrodni Gotham City. Miejscem akcji jest wspomniane miasto w roku 1981. Głównym bohaterem jest Arthur Fleck – komik-amator, który jednocześnie stara się zaistnieć na lokalnej scenie i pracuje jako klaun do wynajęcia. Niestety, cała reszta to już kłody pod nogi. Miasto dosłownie wrze. Sytuacja ekonomiczna jest paskudna, a jej efekt to pogłębiające się rozwarstwienie społeczeństwa. Ciężko znaleźć normalną pracę, ciężko się utrzymać, publiczne instytucje są likwidowane, a jakiś bogaty bubek (specjalnie nie piszę, kto) w telewizji ma czelność mówić, że ludzie domagający się godnego życia i protestujący to klauni (w dużym uproszczeniu). Niemal każdy aspekt tego dotyka Arthura osobiście: w mieście notorycznie zdarza mu się być ofiarą i zbierać łomot; jego terapie ustają, bo brak pieniędzy; on sam ledwo wiąże koniec z końcem, a przy tym opiekuje się chorą matką. Jedyną ucieczką od tego wszystkiego jest show oglądany wieczorami, prowadzony przez komika Murraya Franklina. Arthur marzy, że któregoś dnia będzie w nim gościem i że z miejsca zostanie zaakceptowany.

Trylogia Nolana o Batmanie słynie między innymi z tego, iż starała się naśladować świat rzeczywisty. Faktycznie, jeśli zestawić ją np. z Batmanami Schumachera, to wręcz ostoja realizmu. Joker idzie o krok dalej. Od samego początku do końca seansu wzbudza w widzu niepokój. Dlaczego? Bo przez cały seans w głowie oglądającego krąży myśl, że uczucie dobicia przez życie nie jest mu obce. Co, jeśli mi kiedyś do reszty odwali? Co, jeśli ktoś tak sponiewierany przez los jest tuż obok? Z jednej strony chciałoby się, żeby jednak Arthurowi się udało, z drugiej wiemy, że jest już na równi pochyłej do szaleństwa. Jego przemiana potrafi jednocześnie fascynować i przerażać, a każdy moment chce się dogłębnie przeanalizować. Nie ma tu miejsca na fikuśne zabawki z wersji Nicholsona. Nawet w zestawieniu z Ledgerem kreacja Phoenixa jest bardziej przyziemna. Nic nie odwraca waszej uwagi.

Osoby znające komiksy o Batmanie dostrzegą pewne podobieństwa do jednej z warstw fabularnych The Killing Joke autorstwa Alana Moore'a. Tam również mieliśmy komika, który w wyniku wielu złych decyzji staje się Jokerem. Jednak w teraźniejszości przyznaje, że opowiadana historia wcale nie musiała mieć miejsca, albo nie w taki sposób. Podsumowuje to cytat: "If I'm going to have a past, I prefer it to be multiple choice!" Sama kwestia nie pada w filmie ani razu, ale pasuje do niego zarówno jako całości, jak i składowych. W 2/3 seansu autorzy serwują taki oczywisty przykład. Wyłapanie innych wymaga większego skupienia lub kilku podejść do filmu. Jednak w przeciwieństwie do Zabójczego żartu przemiana Arthura jest pokazana dużo subtelniej. Zamiast stosowania metody jednego naprawdę złego dnia (co było motywem przewodnim Żartu), całość rozłożono w czasie. Przez co mamy okazję podziwiać, gdy pierwsze zachowania Jokera wypływają na powierzchnię (taniec w pierwszym akcie), ale jeszcze nie dominują.

Oprócz wspomnianego komiksu łatwo doszukać się inspiracji filmem The King of Comedy, pojedyncze ujęcia mogą przywodzić na myśl The Dark Knight Nolana, a całość wypełnia intensywność Taxi Drivera podkręconego do kwadratu. Atmosferę pompuje świetna muzyka, nieukrywana brutalność, wszechobecny brud i niszczejące budynki, genialne zdjęcia oraz (a może przede wszystkim) gra aktorska Phoenixa, który nie tyle dźwiga widowisko na swoich barkach, on nim żongluje z mistrzowską precyzją: panuje nad każdym manieryzmem postaci, żadne z zachowań nie wydaje się nie na miejscu, ani zbędne. Czapki z głów.

Słyszałem gdzieś plotkę, że początkowo film wcale nie miał być Jokerem, że komiksowy rodowód doklejono mu później. Nawet jeśli to prawda, zrobiono to rewelacyjnie. Opowieść wypełniają smaczki i nawiązania (nie tylko te wspomniane wcześniej), które utwierdzą każdego fana DC, że ma do czynienia z jakąś wersją Gotham. Arthur ma pełno scenek i zachowań, które da się przypisać nie jakiemuś tam losowemu wariatowi, tylko konkretnie Jokerowi. Nie będę zdradzał, o co chodzi, bo czasem są to pojedyncze spojrzenia przy odpowiednim oświetleniu, a czasem całe sceny, ale niezależnie, które w was trafi, będziecie mieć pewność, że to coś, co zrobiłby tylko książę zbrodni.

Nawet jeśli nie interesują cię komiksy, a postać Jokera kojarzysz tylko z którejś innej adaptacji filmowej lub animowanej, zachęcam do obejrzenia filmu. Nie jest to typowe origin story, nie jest to również typowy film trykociarski. Do tego potrafi poruszać niewygodne kwestie w jednocześnie wyrafinowany i dosadny sposób. Nie będzie to łatwy seans, ale na pewno wart każdej poświęconej mu chwili. Twórcy postawili poprzeczkę bardzo wysoko. Seria Avengers i Aquaman są punktem odniesienia w przypadku wesołej rozpierduchy, a Logan i Joker w przypadku ambitniejszego kina. Moja ocena: 5+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz