Alien vs. Predator
Satelity korporacji Weyland wykryły nieznane źródło ciepła oraz podziemną piramidę na Antarktydzie. W myśl zasady: „Kto pierwszy, ten lepszy” Charles Bishop Weyland zamierza zaklepać znalezisko i w tym celu organizuje ekspedycję. Na miejscu znajdują opuszczoną osadę wielorybników z początku XX wieku oraz idealnie wydrążony tunel prowadzący w głąb wyspy, którego 24 godziny temu jeszcze nie było. Wraz z eksploracją rozpoczyna się walka o przetrwanie.
Mój odbiór tego filmu zmieniał się na przestrzeni lat. Gdy wchodził do kin w 2004 roku, miałem spore oczekiwania. Z jednej strony chodziło o połączenie dwóch lubianych przeze mnie serii filmowych, z drugiej nadzieja na widowisko tej klasy, co pierwszy komiksowy AvP.
Pierwszy zgrzyt pojawił się już w zwiastunach. Po pierwsze – opowieść rozgrywała się w czasach mniej więcej współczesnych. Żegnajcie podróże kosmiczne, żegnaj Ryushi, żegnajcie dwurożce. Po drugie – reżyserem i scenarzystą jest Paul Anderson. Jego filmy, niezależnie od tego, czy mowa o adaptacjach, są… specyficzne. Są przeważnie bardzo dynamiczne, ale w rezultacie niezależnie od tematu robią się z nich proste rąbanki. Z całego jego dorobku dobrze wspominam (z różnych względów) dosłownie cztery: Mortal Kombat, Resident Evil, Death Race (2008) oraz Event Horizon. Po trzecie – oprócz komiksów film miał konkurencję w postaci gier komputerowych, zwłaszcza wydanych tuż przed nim AvP (1999) i rewelacyjnego AvP 2 (2001).
W związku z powyższymi efekt końcowy nijak tym oczekiwaniom nie sprostał. Czepiałem się zbyt krótkiego czasu trwania, głupich zachowań postaci, uproszczeń u Ksenomorfów i Yautja oraz motywu z piramidą, który potem był wałkowany do zarzygania (np. Dobry Komiks nr 24B/2004: DK Extra: Alien vs. Predator: Dreszcz polowania lub gra Aliens vs. Predator z 2010). Wtórowałem dowcipom nabijającym się choćby ze sceny z „prezentami” od predatora i cieszyłem się, że seans dobiegł końca.
Drugie podejście robiłem gdzieś w okolicach roku 2008, gdy sequel był już dostępny na płytach. Na zakrapianej imprezie i w odpowiednim towarzystwie film wydawał się już nieco lepszy.
Trzecie podejście miałem na potrzeby tego wpisu. I tu dochodzę do sedna. To trzecie podejście jest już PO Prometeuszu i Covenant… Nagle okazało się, że AvP to nie taki zła produkcja… Jasne, podtrzymuję, że akcja pędzi na złamanie karku, a decyzje postaci nie są najmądrzejsze, ale to nadal pikuś w porównaniu z ostatnimi tworami Scotta. Wspomniane wyżej uproszczenia to m.in. ekstremalnie krótki okres inkubacji obcego, albo wyrżnięcie Predatorów na rzecz fabuły. Akcja jest szybka, ale przez to nie ma tworzenia atmosfery, jak w pierwszym Predatorze, czy Alienie. Piramida nie przeraża, stanowi tylko tło. Brak atmosfery jest też spowodowany brakiem takiego stereotypowego odpowiednika Indiany Jonesa/Lary Croft, który poprowadziłby ekspedycję wolniej i może uniknął niektórych elementów budzenia królowej, albo rozegrał to inaczej. A tak dany skład głupio przyklepuje kilka przycisków i kłopot gotowy.
Dlaczego więc AvP nie jest aż takie złe? Bo wygląd obcych i sceny z ich udziałem są dobre, królowa to nadal kawał zdziry, Predatorzy dobrze się prezentują, pojedynki między kosmitami to najlepsze sekwencje w tym tytule, a błędy popełniane przez ludzkość nie są nawet w połowie tak idiotyczne, jak niemal dowolna rzecz powiedziana lub popełniona przez „naukowców” i kolonistów w Prometeuszu oraz Covenant. Pewnie, że to tylko średni akcyjniak, którego niektórych braków merytorycznych nie usprawiedliwia nawet gatunek, ale to nadal film o klasę lepszy od „dzieł” Ridleya. Moja ocena: 3-.
Aliens vs. Predator: Requiem
Film zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończył się poprzednik. Mam tu na myśli również scenę po napisach. Nowy Alien wyrywa się z truchła Predatora, masakruje załogę, co w rezultacie sprawia, że statek spada na Ziemię, w okolice miasteczka w USA. Jednocześnie system alarmowy statku wysyła sygnał na planetę Yautja. Odbiera go jeden osobnik i rusza pomścić pobratymców.
Ten film ma dosłownie trzy zalety. Założenia początkowe, sceny, w których nie ma ani jednego człowieka oraz kilka dość drastycznych decyzji. Założenia opisałem wyżej. Sceny bez ludzi – w zasadzie wszystko co robią Predator i Obcy. Wręcz do tego stopnia, że nawet jak łowca tylko idzie wybrać spluwę, albo rozgląda się po okolicy, to jest to lepsze, niż sceny z ludźmi. Równie dobrze mógłby iść do kibla i nadal byłoby to bardziej ekscytujące. Co do drastycznych decyzji – na dzień dobry facehugger wskakuje na dzieciaka, a w środku filmu podobny los spotyka ciężarną kobietę, która zamiast dziecka rodzi alienowe czworaczki.
Tutaj dochodzimy do bardzo istotnej kwestii odbioru filmu. Jeśli akurat oglądacie go na wieczorze filmowym zakrapianym alkoholem i w odpowiednim towarzystwie, w którym kolega stara się dorobić własne linie dialogowe lub tłumaczyć, że scena, w której Predator i Predalien drą na siebie japy to istotna rozmowa o sensie egzystencjalnym – nie ma bata, żeby się dobrze nie bawić.
Gdyby jednak spojrzeć na Requiem jak na każdy inny film bez okoliczności łagodzących… to jest biednie. Postacie ludzkie w ogóle nie interesują widza, a zważywszy na zakończenie, ich liczba jest bez sensu. Jedyną reakcją, jaką udało im się wywalczyć, jest parsknięcie przy tekście: „Przecież rząd nie oszukałby swoich obywateli, prawda?” Sceny akcji są nudne i słabo widoczne (w sensie ujęć), co jest o tyle żenujące, że film wcześniej takiego problemu nie było. Całości dopełnia fakt, że 90% akcji ma miejsce nocą, przy zgaszonych światłach lub w tak „atrakcyjnych” miejscach, jak kanały. Sytuacji nie ratują nawet warunki kinowe. Krótko mówiąc, przez 90% seansu nic nie widać. Właśnie dlatego moja ocena to: 2-.
A moim zdaniem... AvP zasługuje na 3+/4 - dawno oglądałem, a jestem w stanie Ci streścić praktycznie cały film - dziwnie zapadł w pamięć. Klimatu może przybrakło, ale całość wypadła IMO nieźle - taki rozsądny akcyjniak.
OdpowiedzUsuńAvP:R nie pamiętam ni cholery, poza jakimś nastolatkiem i sceną w szpitalu...