Kolejna seria, której produkcja okazała się ciekawsza od efektu końcowego. Zacznijmy od krótkiej lekcji historii. Scream the TV Series było produkowane dla MTV. Powstały dwa sezony, zapowiedziano trzeci i słuch o serii zaginął. Zakończenie drugiego było zbyt otwarte, by to ot tak zostawić, ale ostatecznie nie byłoby to niczym nowym. Ciekawe jednak jest to, że powstały dwa odcinki specjalne, które domknęły większość wątków i postawiły sprawę tak, że albo akceptujemy jednego człowieka i fabuła się zamyka, albo mamy drugiego i pozostaje nam gdybanie, co mogłoby się dziać dalej. Na tym etapie prawa do serialu trafiły do innej stacji i bum, powstał sezon numer trzy.
Resurrection pomimo bycia trzecią odsłoną nijak nie nawiązuje do dwóch poprzednich. Tym samym konstrukcja serii zaczyna przypominać antologię podobną do Slashera. Obecna stacja oprócz kontynuowania opowieści po swojemu uzyskała prawa pozwalające na wykorzystanie oryginalnej maski Ghostface znanej z filmów oraz postarała się o powrót Rogera Jakcsona podkładającego oryginalny głos. Szkoda tylko, że na tym kończą się pozytywne aspekty Resurrection.
Fabuła jest standardem dla wszystkiego, co powstało pod szyldem Scream. Mamy jakiś sekret z przeszłości i mordercę, który chce, żeby wszyscy dowiedzieli się o nim X lat później. Motywacją mają być kolejne trupy osób w jakiś sposób powiązanych z tajemnicą.
Będę to powtarzał do znudzenia – nie przeszkadzają mi schematy w kolejnych produkcjach z gatunku slasherowatych. To trochę jak z jedzeniem lubianego dania, tylko jeśli ktoś je przesoli, ma się ochotę wywalić całość do kosza. Resurrection jest właśnie takim spapranym daniem. Jest to najkrótszy sezon (raptem sześć odcinków), a miałem wrażenie, że oglądam maraton jakiegoś tasiemca. Na etapie oglądania Resurrection byłem względnie świeżo po seansie Slasher: Solstice, którego każdy odcinek zawierał coś ciekawego i spełniał wymogi slasherowej jatki. Zaś tutaj każdy odcinek wlókł się, jak pijany ślimak pod górkę. Postacie na siłę próbowano wcisnąć w role inne niż mięso armatnie. Oberwało się przy tym mordercy, bo nie dość, że kiepsko go powiązano z intrygą, to jeszcze została nim osoba, której archetyp przeważnie ginie (albo zostaje mocno pocięty) w innych przedstawicielach gatunku. Jedni nazwą to zwrotem akcji, ja nazwę wynajdywaniem koła od nowa. Zwłaszcza, że tożsamość da się odgadnąć bez problemu, a jak tylko to nastąpi, odruchowo pacniecie się w czoło. Morderstwa są nudne i jest ich naprawdę mało. Próbowano przywrócić głupkowaty humor znany z kinowych odsłon, ale wszyło to na odwal. Tyle dobrego, że szybko się o tym zapomina.
Czy warto w ogóle zawracać sobie głowę Scream: Resurrection? Tylko jeśli jesteście na bezludnej wyspie i obejrzeliście już wszystkie odcinki Mody na sukces. Moja ocena 1+ (plus za Rogera i maskę).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz