niedziela, 17 listopada 2019

Men in Black: International

Gdy usłyszałem, że filmowi nie powiodło się z wynikami sprzedaży biletów do kin, zastanawiałem się, co się stało. I nie, nie jestem zwolennikiem teorii, że bez Willa Smitha nie dało się zrobić dobrej części MiB. Przypominam, że nawet z nim otrzymaliśmy średniacką (żeby nie powiedzieć słabą) część drugą. W moim prywatnym rankingu najlepsza jest jedynka (a to niespodzianka!), potem jest trójka, następnie dwójka, a zestawienie zamyka właśnie International.

Zanim zabrałem się za seans International, obejrzałem poprzednie filmy. Jeden po drugim. Czy MiB:I zmienił cokolwiek w stosunku do poprzedników? Oprócz obsady – nic. Znowu mamy cwancyś kosmitów, który trzeba dostarczyć w ciągu iluś tam godzin (bo jak nie, to Ziemia stanie się międzygalaktycznym wychodkiem), a zadanie znowu trafiło w ręce duetu: weteran plus żółtodziób. Niestety zmiany typu: bohaterka grana przez panią Thompson aktywne szukająca siedziby MiB, żeby do nich dołączyć, albo reputacja agenta H zbudowana na niepewnych fundamentach jednego wydarzenia (Gościu zawsze powtarza tę samą historię – słowo w słowo. Jak ktoś ma flashbacki z pierwszego sezonu Agents of S.H.I.E.L.D. i Tahiti, to słusznie.) niewiele zmieniają. Fajnie popatrzeć na nowe projekty miejsc, pojazdów i broni w klimatach s-f, ale sama akcja nie potrafi zainteresować, widowiskowość wydaje się być strasznie sztuczna (No naprawdę, żeby nie potrafić wzbudzić w widzu ciekawości za pomocą broni, która robi bum na pół pustyni przy pojedynczym strzale to nie lada sztuka.), fabuła jest bardziej niż przewidywalna, a dwugodzinny seans wlecze się tak, że po jego zaliczeniu lektura raportu z obserwacji rośnięcia trawy może okazać się czymś, co przyprawi was o szybsze bicie serca tak, jak to zrobił finał pierwszego sezonu Game of Thrones. Moja ocena: 2+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz