niedziela, 2 stycznia 2022

The Matrix Resurrections

Na początku ostrzeżenie: Będą spoilery.

Ostatnimi czasy mamy wysyp tytułów nawiązujących do franczyz powstałych lata temu. Można takie widowisko zrealizować poprzez symboliczny występ gościnny i przekazanie pochodni nowemu pokoleniu (Ghostbusters: Afterlife), można je zintegrować z przeszłymi odsłonami i stworzyć większą historię (Spider-Man: No Way Home), a można też pokazać, co po latach słychać u bohaterów, kontynuować ich historię i przy okazji wprowadzić nowe pokolenie (Cobra Kai). Matrix 4 stara się zrobić dwie z tych rzeczy i żadna mu nie wychodzi.

Sam zamysł jest dość cwany. Po osiągnięciu pokoju między ludźmi i maszynami wśród tych drugich powstała frakcja, której w ogóle to nie pasuje. Energii jest odczuwalnie mniej, w związku z czym wspomniana frakcja tworzy nową wersję Matrixa. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Jego głównym źródłem zasilania są klony Neo i Trinity, które, wedle nowego programu: Analityka, wytwarzają najwięcej energii, gdy są blisko siebie, ale nie ze sobą. Jeśli faktycznie ta para jest tak efektywna, dlaczego ograniczono się do jednej? Skoro Neo i tak miał nakładkę na twarz, przez którą wszyscy widzieli go inaczej, można było te numer powtórzyć ad infinitum, nie? Dlaczego też nowi ludzie chcą uwolnić Neo? Bo jest? Bo pani kapitan kiedyś go widziała i dzięki temu sama wyrwała się z Matrixa? Dlaczego w nowym Matrixie pojawił się nowy Smith? Bo był częścią starego Matrixa i Neo? Dlaczego ludzie się ukrywają, skoro z maszynami jest pokój? Czy te pokojowe maszyny nie pomogą w obronie przed nową frakcją? Dlaczego The One nie jest już The One? Teraz Neo to tylko połówka, a Trinity stanowi jego uzupełnienie. Dlaczego? Yyy, serio, na to nie mam nawet teorii. Przynajmniej w przypadku wcześniejszych pytań/odpowiedzi miałem jakieś strzępy informacji i domysłów, które zdołały przebić się do zasypiającego umysłu. Na to ostatnie nie ma żadnego uzasadnienia. A co do zasypiania – przy pierwszym podejściu autentycznie zasnąłem w okolicach 45 minuty z dwu i półgodzinnego seansu.

Powyżej wspomniałem tylko o wątpliwościach dotyczących wątków. Niestety, da się je rozciągnąć także na rzeczy poboczne. Np. nowego Morfeusza, którego stworzył Neo, żeby znaleźli go ludzie, żeby pomógł im uwolnić Neo… Merovingian pojawia się na parę minut i jest tam tak samo przejazdem jak występ J.K. Simmonsa w Afterlife. Widzowi non-stop wciska się w twarz tę meta warstwę o tym, jak to wymuszone przez studio sequele są do chrzanu. Tu dodam, że samoświadomość bycia takim sequelem wcale nie czyni z Resurrections mądrego komentarza na temat branży rozrywkowej.

Widowiska nijak nie ratuje oprawa audio wizualna. I nawet nie chodzi o to, aby znowu odwalono rewolucję w kinematografii. Problem polega na tym, że nawet współczesnych standardów nie osiągnięto. Walki są słabe, strzelaniny jeszcze gorsze. Majstersztykiem jest w zasadzie tylko pierwsza scena… Ale ta z kolei tylko odtwarza kadr w kadr pierwszego Matrixa i dodaje parę rzeczy od siebie (np. podmienia postacie). I nie są to pojedyncze ujęcia, jak z finału ostatnich Pogromców duchów, tylko dosłownie cała scena. Szczytem lenistwa jest już nie tylko kręcenie starych scen na nowo, ale zawarcie hurtowych ilości fragmentów z Matrixów 1-3. Czasem jako flashbacki, czasem jako obraz na ścianie, jakby autorzy non-stop wciskali Memberberries. Nie pomaga też wrażenie, iż Keanu i Carrie wyglądają na wiecznie zmęczonych i ciągnących tę farsę tylko ze względu na wypłatę lub to, że są miłymi ludźmi i obiecali, że to zrobią.

Audio – gwarantuję wam, że nie zapamiętacie nic z muzyki, oprócz znanego motywu otwierającego oraz słabego coveru Wake Up z finału. Aktorsko Resurrectoins też nie porywa. Mówcie, co chcecie o poziomie gry z poprzednich filmów, ale przynajmniej był on na tyle charakterystyczny, że przedarł się do popkultury jako rozpoznawalne sceny, cytaty, później przekształcone także w memy. Gwarantuję, że Matrix 4 takiej sławy nie doczeka. Co najwyżej będzie wspominany jako jeden z najbardziej zbędnych sequeli, jakie kiedykolwiek powstały.

Jeśli zebrać wszystkie powyższe mankamenty do kupy, to i tak nie będą największym grzechem. Tym najgorszym, wspomnianym mimochodem, jest wszechobecna nuda. W tym filmie nikt nie odnosi poważnych obrażeń, nikt nie ginie, nikt nie ma porywającej historii prowadzącej do poznania. Nawet dywagacje w pierwszej 1/3 seansu, czy pierwsze Matrixy w ogóle się wydarzyły, prowadzą donikąd. Strata czasu. Moja ocena: 2-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz