Podczas inwazji z 2012, w trakcie której powstali Avengers, nastoletnia Kate Bishop zostaje uratowana i zainspirowana przez Hawkeye’a. Lukę czasową między inwazją, a chwilą obecną wypełnia treningami sztuk walki oraz łucznictwa. Przewijamy fabułę do teraźniejszości – Clint wraz z rodziną ogląda musical o Avengers i na widok aktorki grającej Natashę ma napływ traumatycznych wspomnień dotyczących śmierci przyjaciółki. Losy Kate i Clinta krzyżują się, gdy dziewczyna podpierdziela jego kostium Ronina, czym powoduje nie lada zamieszanie w światku przestępczym. Barton nie może tego tak zostawić. Odsyła dzieci do domu, a sam chce zakończyć sprawę Ronina raz na zawsze.
Zawiązanie akcji jest z jednej strony w porządku – bo faktycznie Ronin namieszał w trakcie blipa – z drugiej jest idiotyczne, bo zamiast pytać przebraną Kate, skąd ma kostium, ludzie biorą ją za Ronina… Ja wiem, że Jeremy Renner nie ma postury Hulka, ale to nadal jakby pomylić Frodo Bagginsa z Gimlim… I tak właśnie wygląda cały sezon: na każdy dobry pomysł przypada przynajmniej jedno partactwo. Będę rzucał spoilerami, więc jak ktoś nie chce ich znać, zapraszam do ostatniego akapitu.
Hailee Steinfeld to bodaj najmniej pretensjonalna postać w MCU. Kate Bishop w jej wykonaniu jest sympatyczna i mimo opanowania pewnych aspektów postaci nadal się uczy, sporo jej nie wychodzi, a do tego natura narwańca nie pozwala usiedzieć na miejscu i przez większość czasu ładuje otoczenie w tarapaty. Co tu jest nie tak? Jej relacja z Yeleną. Ta ostatnia jakoś tak od ręki stwierdza, że Kate jest spoko i w zasadzie gdyby nie zlecenie, byłyby psiapsiółkami. Z tej okazji jesteśmy raczeni całą sceną wspólnego posiłku, która może miała być zabawna, ale wyszła żenująca i trąci komiksami Marvela, w których superbohaterki zamiast bohaterzyć, spędzają 20 z 24 stron zeszytu na zakupach i narzekaniu.
No właśnie Yelena i jej zlecenie. Wątek wlokący się od The Falcon and the Winter Solder, przeciągnięty przez Black Widow i zakończony tutaj. Gdyby autorzy podeszli do niego jak osoby dorosłe, Yelena zamiast rzucać się z pięściami na Bartona, zapytałaby o jego wersję, ale nie – jesteśmy skazani (jeśli oglądamy całość) na kawał czasu poświęconego nieporozumieniu, które zakończono w sposób wyśmiewany przy okazji Batman v Superman. Tak, od teraz Marvelowcy mają swoje: „Save Martha! WHY DID YOU SAY THAT NAME?!”, tylko słabiej wykrzyczane.
Kolejna sprawa jest związana właśnie z tym ostatnim. Twórcy na siłę przekonują nie tylko Yelenę, ale także widza, że Natasha wcale nie poświęciła się dla ludzkości, przyjaciół z Avengers, tylko dla dokooptowanej do uniwersum post mortem rodziny.
Kingpin – cieszę się, że Vincent D’Onofrio powrócił, ale widać, iż go trochę ugrzeczniono. Fakt – Kate musi się nakombinować, żeby pokonać Fiska, jednak on sam nie roztacza już wokół siebie takiej aury grozy, jak w netflixowym Daredevilu. Widać wysiłek ze strony aktora oraz zabiegi łagodzące scenarzystów. Dodatkowym policzkiem jest zakończenie wątku tej postaci. Nie sądzę, żeby Wilson zginął, zwłaszcza teraz, gdy Daredevil dołączył do głównego nurtu MCU, ale nadal ostatnia scena pozostawia niesmak.
Nie mogę nie wspomnieć o naszym smaczku narodowym – roli Piotra Adamczyka, który jest po prostu zabawny i pomimo głupkowatego humoru z jego udziałem nie da się dąsać, że rozwala napięcie lub atmosferę.
Hawkeye na pewno lepiej traktuje swojego bohatera niż Loki, lecz przy okazji utwierdza widza, iż za wszelką cenę chce posłać Clinta na emeryturę. Zwroty akcji i ujawnienia zakulisowych wydarzeń nijak nie szokują, zaś niektóre rozwiązania (jak wspomniana pomyłka co do tożsamości Ronina) są zwyczajnie głupie. W zależności od waszej tolerancji na patenty Disneya przygody Bartona otrzymują 3+ (moja ocena motywowana powyższymi argumentami) lub 4 (jeśli przynajmniej jedna lub dwie pozycje z góry wam nie przeszkadzają).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz