Pierwszy sezon był tragiczny. Odtwórczyni głównej roli, Ruby Rose, pożegnała się z serialem i w sumie nie wiadomo, czy ze swojej winy, atmosfery na planie, czy jeszcze czegoś innego. Wystarczy powiedzieć, że na odchodnym było słodko, a parę miesięcy później zaczęło się publiczne pranie brudów. Jak to wpłynęło na drugi sezon (oprócz oczywistej zmiany bohaterki)? Wydaje mi się, że odejście Ruby tak jakby spadło autorom z nieba, bo mieli teraz cały sezon zapchajdziury.
Kate Kane zaginęła. Jej kostium znalazła nowa bohaterka: Ryan Wilder (spełnienie marzeń wszelkiego rodzaju aktywistów, bo tym razem nie dość, że jest lesbijką, to jeszcze jest Afroamerykanką). Raz dwa wkręciła się w ekipę Batwoman i… to tyle? Poszczególne odcinki łączy kilka motywów: poszukiwania Kate przez różne osoby (od jej ojca, przez ekipę Batwoman, po Alice), walka z kolejnymi złolami (np. Black Mask) i osobista zemsta Ryan.
Z pozytywnych aspektów muszę wymienić samą Ryan. W przeciwieństwie do Kate i pomimo głupot wygadywanych w podobnym tonie jest bardziej wiarygodna (przynajmniej w pierwszej połowie sezonu). Ma problemy z obsługą ekwipunku, często dostaje łomot i ogólnie widać, iż musi stawiać czoła konsekwencjom swoich niepowodzeń. Drugim jest (i sam nie wierzę, że to piszę) Black Mask. Nie jest to rewelacyjna interpretacja, ale potrafi sprawić wrażenie trzymania za pysk sporej grupy i wypada lepiej od wersji Ewana McGregora z Birds of Prey. Dla równowagi postać Stephanie Brown spieprzono dokumentnie. Trzecim jest gra aktorska Alice, ale do tego przyzwyczaił nas poprzednik (jeśli ktoś go oglądał).
Cała reszta jest po staremu. Brak logiki w przebiegu fabuły (finał czternastego odcinka to bodaj jedna z najgłupszych rzeczy, jaką widziałem w serialach), bezsens stojący za istnieniem organizacji Crows, policja będąca niemal wyłącznie w roli antagonistów, zasady fizyki wyrzucone przez okno, sztywne aktorstwo, żałosne sceny akcji i jeszcze większa taniocha bijąca z ekranu. Tradycyjnie każdy facet to dupek (no chyba że jest gejem lub ma skórę inną niż biała) lub idiota (tutaj nie chroni nawet kolor skóry, no chyba że jest gejem), a każda kobieta to lesbijka (przez co ma się wrażenie, że nieważne, jaki procent całej populacji stanowią osoby homoseksualne, wszystkie bez wyjątku mieszkają w Gotham). Żeby było śmieszniej – motyw z niby zaginioną Kate jest dojony do oporu. Przez pół sezonu wszyscy jej szukają, potem niby znajdują i robią nawet jakiś pogrzeb, a następnie okazuje się, że jednak żyje w dość specyficznej sytuacji (usprawiedliwiającej obsadzenie innej aktorki, która, paradoksalnie, wizualnie bardziej pasuje na siostrę Alice) i o tym (o ponownym odkrywaniu i reagowaniu) jest drugie pół sezonu. Wszystko tylko po to, by na stałe obsadzić Ryan w ekipie Batwoman (bo na początku autorzy zwodzą widza, iż to nie jest takie pewne). O braku pomysłów na ten sezon niech świadczy fakt, że jeden z odcinków poświęcono bieda wersji Resident Evil. Z tą różnicą, że substancją zarażającą była felerna partia narkotyków, a nie wirus z tajnego laboratorium. Na koniec zostaje finał, który nieudolnie kopiuje… finał drugiego sezonu Arrow…
Najbardziej zaskakujące jest to, iż z prawie każdym odcinkiem serial zalicza coraz niższą oglądalność, a jednak powstał trzeci sezon. W międzyczasie stacja CW została wystawiona na sprzedaż, zaś obsadę opuścił również Dougray Scott (i całe szczęście dla niego). Nie mam pojęcia, jakim cudem udaje się to finansować. W każdym razie Batwoman S2 dostaje ode mnie: 1+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz