Na początek rzecz najbardziej oczywista – numerek w tytule udowadnia, jaką bzdurą był ten ostatni w poprzedniej odsłonie. Natomiast sam fakt, że doczekaliśmy się kolejnej części po średniackim poprzedniku, był już co najmniej zaskakujący.
Mija rok od ostatniej masakry w Woodsboro. Ocalałe dzieciaki starają się ułożyć sobie życie w Nowym Jorku. Najbardziej bez szwanku wydaje się być rodzeństwo Meeks-Martin. Gorzej w przypadku sióstr Carpenter. Sam zmienia terapeutów jak rękawiczki, a Tara twierdzi, że wszystko jest ok, dopóki ktoś nie rozdrapuje przeszłości, lecz tak naprawdę na imprezach chleje na umór i podejmuje tak słabe decyzje, że pozostała trójka musi wyciągać ją z kłopotów. W takich okolicznościach atakuje morderca.
Na każdym kroku czuć, iż autorzy odrobili pracę domową i starali się unikać błędów piątego filmu, jednocześnie akceptując to, że w ogóle miał miejsce. Aktorki grające siostry Carpenter dostały zdecydowanie ciekawszy materiał, a w przypadku Samanthy nie stosuje się już jednej sztuczki – „ducha” Billy’ego. Niestety, Mindy i Chad dalej działają mi na nerwy. Gale wróciła do korzeni, a najbardziej zaskakującym powrotem jest ten w wykonaniu Kirby Reed, która „zginęła” w Scream 4. No ale w myśl zasady – skoro nie pokazali do końca, jak umiera, zawsze jest szansa, że przeżyła.
W fabule widać najwięcej gimnastyki. Sam wstęp stanowi integralną część całej intrygi, a nie tylko pretekst do szydzenia z gatunku. Podobnie zresztą ma się sprawa z wieloma elementami – na początku sprawiają wrażenie naśladownictwa, ale zamiast bezmyślnego kopiowania, jak to miało miejsce poprzednio, autorzy serwują zwrociki, smaczki i różne warianty znanych patentów (Gale dostająca po gębie). Nowy Jork może nie jest w pełni wykorzystany, ale na pewno sprawdza się tutaj lepiej niż w słabym Friday the 13th VIII: Jason Takes Manhattan. Morderstwa są odpowiednio krwawe i pokazane w taki sposób, że czasami można się skręcić z bólu, zamiast odhaczyć dźgnięcie pro forma. Całość okraszona taką ilością fanservice (zarówno dla fanów serii, jak i gatunku), że nawet słabą część trzecią ma się ochotę ponownie obejrzeć.
Scream VI od bycia bardzo dobrym powstrzymują dwie rzeczy. Po pierwsze – tożsamość mordercy. Scenarzyści chwalonymi przeze mnie manewrami w tej jednej kwestii zapędzili się w kozi róg. Z jednej strony dali tradycyjne dla serii rozwiązanie – i tego się nie czepiam. Mało tego, doskonale wyjaśnia, dlaczego nie zobaczymy tu Sidney (za kulisami chodziło o kasę, ale w filmie ma to swój smaczek). Z drugiej sugerowali po drodze (to właśnie te małe zwroty akcji), że może któremuś z dotychczasowych bohaterów odbiło. Ba, osoba, którą podejrzewa się o to w pierwszej kolejności, nadawałaby się idealnie, ale autorzy wycofują się z tego biegiem tylko po to, żeby potem spróbować tego jeszcze dwa razy (ostatni dotyczy nie tyle weterana, co stereotypu przewijającego się od pierwszej części). Pardon, ale po pierwszym razie nawet najmniej czujny widz będzie miał się na baczność. Z tożsamością jest jeszcze jeden problem. Dobór osoby w kostiumie w danej scenie często sugeruje, iż jest to ktoś sporych rozmiarów (ujęcia, w których Ghostface góruje nad ofiarą robią wrażenie). W filmie takie postacie są dosłownie dwie i jedną w ciemno i trafnie zaklepiecie jako mordercę. Niestety, nijak się to ma do współudziałowca. Nie spoilując tożsamości – efekt jest taki sam, jak sporej wielkości kaskader grający Taskmastera w Black Widow przez cały film, a po zdjęciu maski okazuje się, iż kryje się za nią malutka Olga Kurylenko.
Po drugie – przeżywalność. Jak już wspomniałem, od strony realizacji rzeź wygląda szczegółowo i efekciarsko. Natomiast przetrwanie niektórych z tych sekwencji zwyczajnie nie ma sensu. Podczas seansu doliczyłem się co najmniej 3 (jak nie 4) sytuacji, w których ofiara nie powinna przeżyć i tu nawet nie chodzi o gatunek (bo mięso armatnie zawsze długo się w nim kaleczy), tylko niekonsekwencję. Skoro realizacja zadawanych ran sugeruje, iż jest to coś poważnego, autorzy powinni zdecydować się na odstrzelenie danego typa/typiary, a nie ciągnąć to dalej. Wierzcie mi, dźgnięcia z pierwszego Krzyku przypominają zwykłe ukłucia w porównaniu z tymi z VI, a jednak ofiary w #1 schodziły szybciej.
Pomimo mojego narzekania na Scream VI bawiłem się dobrze, zwłaszcza jak na tak daleką numerowo odsłonę serii. Jeśli ktoś jest fanem franczyzy, koniecznie powinien obejrzeć nowy Krzyk. Jeśli piątka nie wynudziła cię za bardzo, szóstka powinna zabawić. Fanom slasherów jako takich również powinna przypaść do gustu. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz