niedziela, 18 września 2016

Stranger Things – Season 1

6 listopada 1983, w małym miasteczku Hawkins, w stanie Indiana zaginął dwunastoletni Will Byers. Lokalna policja wszczyna śledztwo. Mimo to jego matka postanawia szukać go na własną rękę. Jej metody z miejsca kwalifikują ją w oczach lokalnej społeczności jako wariatkę. Jakby tego było mało, w miasteczku pojawia się tajemnicza dziewczyna, która zdaje się przed kimś uciekać

Bez dwóch zdań najlepszy w całym widowisku jest klimat. Lata osiemdziesiąte wręcz wylewają się z ekranu. Przy okazji zastosowano dość ciekawy zabieg. Główni bohaterowie, dzieci, non-stop odnoszą się do swoich zainteresowań: do sesji RPG, do komiksów (X-Men), czy przedstawicieli ogólnie pojętej fantastyki (Władca pierścieni). Taki tam mały smaczek pokazujący, że geeki zawsze siedziały po uszy w takich rzeczach, jeszcze zanim nadeszła era blockbusterów przekonujących przeciętnego widza, że to hobby nie gryzie. Cholera, śmiem twierdzić, że sposób przedstawienia RPGów jest chyba najbardziej pozytywnym w całej popkulturze, choćby z powodu zaradności, jaką chłopcy nabyli dzięki nim.

Wspomniany klimat byłby niepełny, gdyby nie muzyka. Począwszy od wejściówki utwory kojarzyły mi się z niektórymi podkładami z Tron: Legacy, muzyką Johna Carpentera, Tangerine Dream, czy Jean Michel-Jarre’a. I nie chodzi tu o samą aranżację. Zdecydowanie warto posłuchać nawet poza serialem, zakładając, że lubicie staroszkolne, elektroniczne brzmienie.

Kolejnym istotnym punktem jest gra aktorska, do której nie mogę się przyczepić. Spotkałem się z opiniami, iż Winona Ryder „przeaktorzyła”, ale moim zdaniem świetnie wpasowała się w popierdzielone realia, jakie zgotowano jej postaci. Na największe brawa zasługują aktorzy dziecięcy. Nie było ani jednej sceny, w której miałbym wątpliwości co do gry. Nie było tego durnego wrażenia czytania z kartki, czy nienaturalnego tonu, gdy mówią o czymś, co być może znajduje się poza spektrum ich zainteresowań (serio, wplecenie odniesienia do Władcy pierścieni w rozmowę dzieci tak, by brzmiało spontanicznie i naturalnie to nie lada sztuka tak ze strony scenarzysty, jak i aktora).

Niestety, tak jak chwalę sobie klimat okresu, w jakim toczy się akcja ST, tak nie mogę tego samego powiedzieć o atmosferze samej historii. Uprzedzam, iż to zabrzmi jak czepianie się, ale dla mnie jest to istotny argument. Z jednej strony ST nawiązuje swoim wydźwiękiem do takich klasyków, jak The Goonies, albo E.T. Ale jak tylko padnie pierwszy trup, zaczyna się robić coraz ciężej i przytłaczająco, jakby twory Stephena Kinga, Wesa Cravena i całej ekipy Twin Peaks próbowały wywalczyć uwagę widza. Rozumiem, że będzie wiele osób, którym spodoba się ta kombinacja, ale dla mnie to wygląda na niezdecydowanie odnośnie konwencji. Z tego powodu sezon miejscami mi się dłużył, co pewnie brzmi cokolwiek dziwnie, zważywszy na to, iż ma on tylko 8 odcinków.

Jeśli pominąć cały ostatni akapit, to w zasadzie nie ma co się zastanawiać, Stranger Things jest serialem wartym uwagi. W mojej ocenie ostatni akapit zostanie uwzględniony, dlatego też pierwszy sezon ST dostaje ode mnie: 4+. Jest to wystarczający powód, by czekać na ciąg dalszy, który już został potwierdzony.

niedziela, 11 września 2016

Batman: Year One

Komiks Batman: Year One autorstwa Franka Millera jest powszechnie uważany za jedną z najlepszych opowieści o człowieku-nietoperzu. Osobiście zgadzam się z tym stwierdzeniem. Jest to świetnie napisana historia i klimaciarsko narysowana. Jest to też jeden z tych komiksów, który wyznaczył kanon tzw. origin stories. Ba, zanim powstał Batman Forever, Joel Schumacher chciał go zaadaptować na grunt filmowy, jednak wytwórnia nie zgodziła się. Nie przeszkodziło to reżyserowi w przemyceniu pewnych pomysłów do BF. Wpływ Year One da się zauważyć w animowanym Mask of the Phantasm, w Batmanach Nolana (zwłaszcza Batman Begins), a nawet w Arkhamverse: Batman: Arkham Origins. Cholera, pomysł był tak dobry, że próbowano go powtórzyć w alternatywnej Ziemi-1, w albumie: Batman: Ziemia Jeden oraz w New 52, w Batman: Rok zerowy, a to tylko kilka przykładów.

Na właściwą adaptację fani Year One musieli czekać do 2011 roku. Wersja animowana okazała się naprawdę wierną oryginałowi, ale przy okazji realizacji dorzuciła nieco problemów związanych z samą formą. Pierwszym takim zgrzytem jest gra aktorska. Obsada jest wyładowana znanymi nazwiskami (co nie powinno dziwić w przypadku produkcji DC): Ben McKenzie jako Bruce, Bryan Cranston jako Gordon, Eliza Dushku jako Selina, czy Katee Sackhoff jako detektyw Sarah Essen. Bena mamy obecnie możliwość oglądać w serialu Gotham, gdzie gra Gordona. Niestety, o ile jako Gordon sprawdza się bez gadania, o tyle jako Batman niespecjalnie mi pasował. Poza tym głosom jako takim brak pewnego pazura. Można wręcz powiedzieć, że jak na postacie żyjące w beznadziei pokroju Gotham City, mają one zaskakująco niezmęczone / gładkie / zbyt studyjne głosy. Muzyka nie zapadła mi w pamięć.

Idąc powyższym tokiem myślenia dochodzimy do powodu numer dwa: części wizualnej. O ile ostrości kreski, płynności animacji, czy chęci odtworzenia komiksowych kadrów nie da się nic zarzucić, o tyle palecie barw i ogólnemu projektowi już tak. Efekt końcowy sprawia wrażenie wymuskanego, szlifowanego do przesady. Komiksowa rzeczywistość była ponura i brudna nie tylko przez wzgląd na swoje realia, ale też po prostu tak ją narysowano. Natomiast film posprzątano i wypolerowano tak, że wręcz świeci w ciemności.

Trzecia rzecz: tempo akcji. W komiksie nie odczuwa się przestojów i niezależnie od tego, co się dzieje, całość chłonie się równomiernie. W filmie niektóre z dialogów potrafią spowolnić seans. Nie jakoś tragicznie, że zaczniemy ziewać, ale da się to zauważyć.

Podsumowując, Year One to dobry film, zwłaszcza jeśli nie ma się dostępu do komiksu, ale gdybym miał wybierać, to wolałbym przeczytać jeszcze raz komiks. Widowisko samo w sobie dostaje ode mnie: 4-.

P.S. Okładka komiksu pochodzi z polskiej edycji Roku pierwszego, wydanej przez wydawnictwo Egmont.

niedziela, 4 września 2016

Scream: The TV Series – Season 2

Oprócz streszczenia pierwszego sezonu na dzień dobry dostajemy zabawne nawiązanie. Podobnie jak Scream 2, drugi sezon serialu rozpoczyna się sceną w kinie, a żeby było jeszcze dziwniej – motyw grany w tle przypomina… Halloween. Jakby smaczków było mało, tytuły poszczególnych odcinków tego sezonu nawiązują do mniej lub bardziej znanych horrorów i slasherów.

Niestety, dobre wrażenie trwa tak do połowy sezonu. Potem całość wydaje się coraz bardziej przekombinowana, pomysły coraz słabsze i nawet aktorsko coraz gorzej. Do tego tożsamość mordercy wydaje się naciągana. Choć przyznam, że na to można patrzeć dwojako. Opcja numer jeden: cieszymy się, że jego obecność została w pierwszym sezonie tak dobrze zakamuflowana. Opcja numer dwa: jest to niekonsekwentny wybór, bo nic nie wskazywało na taki obrót spraw. Może i były jakieś podpowiedzi, ale ten sezon dał ciała z angażowaniem mnie do tego stopnia, że mogły mi umknąć. No i tradycyjnie dla serii piosenki dobrano tak kiczowato, że chce się tylko kpić z każdej sceny z ich użyciem.

Ocena końcowa zależy w dużej mierze od tego, jak bardzo spodoba wam się pomysł z mordercą. Mnie takie rozwiązanie nijak nie dało frajdy i jedyne, co w związku z takim ukierunkowaniem postaci było niezłe, to końcowy cliffhanger. Tylko czy przy tak średnim sezonie jest sens liczyć na ciąg dalszy? Okaże się. Drugi sezon Scream: The TV Series dostaje ode mnie: 3+.