niedziela, 8 lipca 2018

Dracula’s Legacy

Isabellę nawiedzają straszliwe sny o przeszłości, której nie pamięta. Dostrzega w nich pewne miasto. Postanawia więc udać się wraz ze swoim narzeczonym do owego miasta, by rozwiązać zagadkę tak snów, jak i przeszłości.

Gdybym miał krótko opisać wykonanie tego tytułu, należałoby użyć określenia: strasznie nierówne. Z jednej strony otrzymujemy szczegółową grafikę (z kilkoma wyjątkami), przyzwoite przerywniki, klimaciarską muzykę i niezgorsze aktorstwo. Z drugiej strony kuleje zawartość.

Fabuła oprócz rozwiązania dwóch pomniejszych wątków jest w zasadzie urwana. Zakończenie nic nie mówi. Sekwencje hidden object są ładne i nie zawierają podpowiedzi dotyczących używania przedmiotów w ich obrębie, ale dla odmiany wszystkie lokacje mają zaznaczone aktywne obszary nawet na poziomie eksperta. Mało tego, niektóre z mniejszych miejsc automatycznie stają się niedostępne, gdy tylko wykorzystamy wszystkie jego elementy. Paradoksalnie, nijak to nie zmniejsza ilości ganiania w tę i z powrotem. Do tego pojawiający się i znikający interfejs potrafi wkurzyć do kwadratu, a wtóruje mu brak możliwości anulowania użycia wybranego przedmiotu. Łamigłówki są różnorodne i potrafią dać satysfakcję, ale zdarzą się jedna lub dwie, które zwyczajnie zirytują nie tyle poziomem trudności, co słabą czytelnością (można chwalić np. stylizację na stary obraz, albo denerwować się właśnie z powodu jego niewyraźności) i upierdliwością (przesuń obiekt na swoje miejsce, ale przy okazji schrzań położenie innego). Z kolei problemy stawiane w samym świecie gry są często strasznie głupie i sprowadzają się do zgadywania: co autor miał na myśli, bo samą przeszkodę dałoby się pokonać na kilka różnych sposobów nawet z tymi kilkoma przedmiotami, które mamy do swojej dyspozycji.

Na domiar złego czas gry nie powala. To raptem 3,5 godziny, a i to tylko wtedy, jeśli zamarudzicie przy wspomnianych łamigłówkach lub zdarzy się wam zostawić grę na pauzie, bo akurat trzeba pozmywać naczynia.

Dracula’s Legacy będzie stanowiło ciekawszą pozycję dla nowicjuszy, weterani mogą sobie darować. Chyba że trafią na promocję typu pół euro i będą akurat potrzebowali tytułu do ogrania przy kolacji. Moja ocena: 3.

niedziela, 1 lipca 2018

Dark (2017) – Season 1

Małe, niemieckie miasteczko – Winden. Morderstwa i motyw podróży w czasie. Tyle mogę napisać, by nie zahaczyć o poważniejsze spoilery.

Dark jest z jakiegoś powodu porównywany do Stranger Things, gdzie tak naprawdę bliżej mu do Twin Peaks. Jednak w przeciwieństwie do obu wymienionych tytułów ma dużo cięższą atmosferę, miejscami przytłaczającą bohaterów poczuciem bezradności, a widza beznadziei. Ponura stylistyka to zresztą wizytówka wielu produkcji pochodzących z Europy, ale jeśli ktoś ogląda tylko amerykańskie, tutaj może się zdziwić.

Nastrój (do przesady) potęguje rewelacyjna muzyka. Brawa należą się zarówno za dobór piosenek, jak i utwory instrumentalne. A dlaczego napisałem, że do przesady? Bo pomimo niewątpliwej jakości z rozmieszczeniem ponurych melodii przegięto. Często towarzyszą zwykłym, nic nie wnoszącym scenom. Efekt końcowy potrafi być tak kuriozalny, że wręcz oczekiwałem, aż któraś postać pójdzie do kibla przy takim akompaniamencie i gówno z tego będzie.

Aktorsko jest świetnie, z tymże od samego początku jesteśmy zasypywani taką liczbą postaci, że w pierwszych odcinkach łatwo się zgubić. Na szczęście przy odrobinie koncentracji raz dwa można posegregować ludzi pod kątem ważności. Rola kilku z nich sprowadza się do (póki co) odczuwania konsekwencji działań pozostałych bohaterów. Dla ułatwienia w niektórych odcinkach autorzy powtarzają / pokazują, kto był kim, kiedy i jaką ma rolę.

Jedyną poważną wadą, jaka dawała mi się we znaki tym bardziej, im bliżej końca sezonu byłem, to tempo opowieści. Cała historia jest skonstruowana jak zagadka, by widz mógł sobie kombinować we własnym zakresie, a potem porównywać z rozwojem wydarzeń. Problem w tym, że wielu rzeczy można domyślić się od ręki, a postaciom zajmuje to naprawdę długo, przez co akcja się wlecze. Najlepszy przykład jest już w pierwszym odcinku, w którym dostajemy kilka bardzo podstawowych szczegółów i pod sam koniec tego odcinka wskakują już na swoje miejsce w układance. Natomiast jednemu bohaterowi dojście do tych samych wniosków zajmuje 5 kolejnych odcinków… Konsekwencją takiego prowadzenia akcji jest brak zakończenia jako takiego, przez co po dotarciu do końca sezonu zostajemy z wrażeniem, że obejrzeliśmy tylko wstęp do większej całości, a na dalszy ciąg musimy poczekać do 2019 roku. Niby Higurashi no Naku Koro ni zrobiło podobnie: pierwszy sezon to pytania, drugi – odpowiedzi. Zasadniczą różnicą było to, że pytania zrobiono tak zakręcone, że widz nie posiadał pewnych odpowiedzi i nie czekał, aż postacie go „dogonią”. Tym samym oczekiwanie na dalszy ciąg nie dawało w kość, bo gdy rozpoczęto serię Kai, leciało się na równi z protagonistami.

Jeśli lubicie serie o małych miasteczkach skrywających tajemnice (nie tylko nadnaturalne), z wyrazistą atmosferą, bardzo dobrą muzyką oraz relacjami postaci, między którymi wręcz gotuje się z powodu naleciałości powstałych w ciągu wielu lat znajomości, a także wymagające odrobiny zaangażowania umysłowego, Dark jest zdecydowanie pozycją godną uwagi. Niestety, pomimo tego, jak mnie wciągnął, ocenę zaniżam, bo końcówka nie dała satysfakcji współmiernej do zaangażowania w trakcie seansu. Moja ocena: 4.

niedziela, 24 czerwca 2018

Luke Cage – Season 2

Jeśli chodzi o netflixowe Marvele, pierwszy sezon Daredevila i Jessici Jones polecam w ciemno. Niestety, dalej już tak różowo nie jest. Co prawda większość kolejnych produkcji oglądało mi się dobrze, ale wady nie pozwalały mi na rekomendację z czystym sumieniem. Do teraz.

Luke Cage na dobre wrócił do Harlemu. Jednak nie tylko on. W czasie, gdy sprząta dzielnicę z bandziorów wszelkiego rodzaju, powracają także Mariah Dillard i Shades. Żeby było ciekawiej, na scenie pojawiają się postacie związane z przeszłością rodziny Stokes, stary kumpel Shadesa, czy ojciec Cage’a. Misty zmaga się z konsekwencjami wydarzeń z The Defenders (zresztą nie tylko ona, przez co autorom zgrabnie udało się uwzględnić ową serię, w przeciwieństwie do Jessici Jones – S2), a inni bohaterowie martwią się z powodu narastającego w Cage’u gniewu (jak banalnie to nie brzmi, ma odbicie w otoczeniu Luke’a).

Tutaj muszę uprzedzić potencjalnych widzów, tempo opowieści jest jednym z najwolniejszych w całym MCU, a od ósmego odcinka miejscami udaje się spowolnić je jeszcze bardziej. Wręcz do tego stopnia, że gdyby te najwolniejsze momenty zebrać do kupy, wyszłyby z tego ze 2 odcinki, które część oglądających będzie chciała wyciąć. I szczerze powiedziawszy to jedyna poważna wada, jaka przychodzi mi na myśl, bo nie licząc tych spowolnień, tempo jest równomierne, klimat zachowany na tym samym poziomie (nie tak jak w sezonie pierwszym: raz gangsterka, drugi raz superhero i wrażenie oglądania dwóch różnych seriali jednocześnie). Atmosfera miejscami robi się ciężka jak w pierwszym sezonie Daredevila. Autorzy konsekwentnie rozwijają fabułę, adaptując kolejne drobiazgi z komiksów (ręka Misty jest potraktowana odrobinę bardziej realistycznie od odpowiedników z Agents of S.H.I.E.L.D.). Pojawia się (choć żartobliwie) określenie Power Man, a dziesiąty odcinek z gościnnym udziałem Iron Fista mógłby na spokojnie zostać pilotem serii Heroes for Hire, łączącej solowe seriale obu panów, zwłaszcza że w trakcie tego sezonu kilka osób próbuje zatrudnić Luke’a. W ogóle wspomniany odcinek na tle całości jest chyba najlżejszy i najbardziej napakowany akcją, a Danny jest wreszcie bohaterem, którego da się polubić, cieszyć z jego obecności i nie odczuwać syndromu kija w dupie. Pozostaje mieć nadzieję, iż drugi sezon Iron Fist będzie zrealizowany z podobną energią.

Antagoniści spokojnie biją na łeb większość łotrów wprowadzonych po Kilgravie, nawet Cottonmoutha. Ich motywacje i cele są proste, ale cała reszta już nie taka oczywista. Cholera, nawet Shades, za którym nie przepadałem w poprzednim sezonie, tutaj sporo zyskał.

Aktorsko nie mam do czego się przyczepić po żadnej ze stron barykady. Muzycznie jest jeszcze lepiej, niż poprzednio (głównie przez wzgląd na większe zróżnicowanie gatunkowe), a zakończenie poszło w kierunku, którego się nie spodziewałem. SPOILER (nie do końca, ale jednak) Jedna z ostatnich scen niektórym będzie kojarzyć się z Ojcem chrzestnym. Ironii tej scenie dodaje fakt, że aktor grający Luke’a ma na imię Mike. KONIEC SPOILERA.

Drugi sezon Luke’a Cage’a zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i pomimo swojego powolnego tempa nie pozwolił oderwać się od ekranu. Jest to bardzo klimaciarska, komiksowa opowieść z nie tak oczywistymi motywami, jak pierwotnie zakładałem, za co lubię ją jeszcze bardziej. Moja ocena: 5-.