Jeśli ktoś czytał komiksy o Spider-Manie, nawet ograniczając się do tych wydawanych w Polsce dawno temu przez TM-Semic, na pewno natknął się na postać Venoma. Jeśli nie w treści komiksu, to w reklamie kolejnego numeru, do którego kupna nasz słodziak zachęcał uroczym uśmiechem oraz tekstem: "Kup, albo zjem Twojego psa!" (były także warianty z kotem i kanarkiem). Nie pamiętam, w którym numerze poznałem Eddiego Brocka, ale pierwszym z jego pełnowymiarowym udziałem, jaki przeczytałem, był ten z debiutem Carnage'a. W moim przeświadczeniu nie ma Venoma bez Spider-Mana i wielu doświadczeń Parkera bez wtryniającego się Brocka. Tym samym idea filmu nie tylko solowego, ale także oderwanego od postaci pajęczaka, wydawała mi się co najmniej ryzykowna.
Daruję sobie przytaczanie fabuły, bo nie jest niczym innym, jak zlepkiem klisz z gatunku superhero. Wspomnę jednak, że ma bardzo nierówne tempo. Do tego stopnia, że jak akcja spowolni, to część osób może się nie obudzić, gdy zacznie się walka. Poza tym przez 2/3 seansu towarzyszy uczucie, że czegoś brakuje. Nie chodzi nawet o sugerowanie się informacją, że rzekomo wycięto 40 minut, które Tom Hardy lubił, po prostu całość toczy się jakoś tak mało naturalnie.
Z postaciami jest chyba jeszcze gorzej. Nie licząc Brocka/Venoma i ich utarczek słownych, cała reszta jest zwyczajnie słaba. Główny antagonista to taka kopia Yellowjacket z Ant-Mana, tylko tutaj broń wpadła mu w łapy przez przypadek (Darren przynajmniej eksperymentował). Wątek miłosny niezależnie od etapu, na jakim się znajduje, w ogóle nie działa. Między bohaterami nie ma żadnej chemii.
Sceny akcji są pomysłowe i efekciarskie, tylko że strasznie nieprzejrzyste, ze zbyt dużą liczbą niepotrzebnych zbliżeń i śmieci wizualnych rodem z Transformers 4 Baya. Tutaj przyznam się, że nie byłem na seansie 3D, ale od razu odradzam taki pomysł. Wszystkie, powtarzam, wszystkie (no dobra, oprócz jednej...) rozwałki dzieją się nocą. Dołóżmy do tego słabe przedstawienie tychże oraz fakt, że okulary 3D są przyciemniane, a zrozumiecie, dlaczego nie warto iść na taki seans.
Nie mogę też nie wspomnieć o muzyce. Dzięki utworowi Eminema i niektórym dialogom miałem wrażenie, że to widowisko powstało o jakieś 25 lat za późno i powinno mieć premierę niedługo po pierwszych Wojowniczych żółwiach ninja (1990). Dla odmiany symfoniczne utwory (nie pamiętam, czy były w filmie, ale w napisach końcowych na pewno) przywodzą na myśl twórczość Danny'ego Elfmana.
Największym problemem jest niezdecydowanie studia odpowiedzialnego za produkcję i ręce związane umowami dotyczącymi praw do postaci i uniwersum. Venom na każdym kroku daje znać, że powinien być widowiskiem dużo brutalniejszym, bliższym Deadpoolowi lub Loganowi, a Sony upchnęło go w PG-13. Jest o tyle niewygodne, że pierwsza scena w środku napisów zwiastuje jeszcze większą rozpierduchę, która w tej kategorii nie ma racji bytu. Ponadto odniesienia do lore, którego nie można użyć, aż kłują w oczy. Na dzień dobry jesteśmy częstowani opowiastką o tym, dlaczego Eddie musiał uciekać z Nowego Jorku, a dalej (ze wspomnianą sceną włącznie) jest tylko bardziej żenująco.
Czy to znaczy, że Venoma należy w ogóle unikać? Zależy. Jeśli lubicie gatunek superhero i potraficie przymknąć oko na fakt, że ten film plasuje się gdzieś pomiędzy Spawnem, a dwoma pierwszymi filmami Foxa o Fantastic Four, tylko bliżej lat '90, to Venoma da się obejrzeć z jakąś tam satysfakcją, o której zapewnienie stara się przede wszystkim postać grana przez Hardy'ego. Sam Venom jest dużo bliższy komiksom (nawet bez pajęczyn i pająka na ciele), niż podejście, jakie uczyniono przy okazji Spider-Mana 3 Raimiego. Na zachętę mogę dodać, że po napisach końcowych jest fragment (nie zwiastun) filmu Spider-Man: Into the Spider-Verse, który prezentuje się przewspaniale i naprawdę potrafi rozbawić. Jeżeli jednak uważacie, że trzeba wybaczyć zbyt wiele, lepiej poczekajcie, aż film trafi do dystrybucji cyfrowej lub na jakiegoś VODa. Moja ocena: 3.
niedziela, 7 października 2018
niedziela, 30 września 2018
Sword Art Online
Nie pamiętam, kto polecił mi to anime (choć pamiętam powód), ale gdybym sobie przypomniał, zapytałbym go, czy dobrze się czuje.
Podstawowe założenie jest takie: na rynku pojawia się nowe, tytułowe, wirtualne MMO. Pierwsze 10 tysięcy egzemplarzy schodzi na pniu w dniu premiery. Po zalogowaniu okazuje się, że w głównym menu nie ma opcji wylogowania. Co więcej, śmierć w grze oznacza zgon podłączonego ciała. Podobnie sprawa ma się z ingerencją z zewnątrz. Jedynym ratunkiem dla grających jest dotarcie do setnego poziomu świata SAO i pokonanie ostatniego bossa.
Zacznę od tego, iż nie mam porównania z pierwowzorem, jakim jest light novel o tym samym tytule. Wrażenia obejmują tylko anime. Pierwszym dużym problemem jest samo założenie. Akcja pierwszych bodajże 15 (z 25) odcinków rozgrywa się na przestrzeni dwóch lat. Ciężko mi było zaakceptować fakt, że w międzyczasie absolutnie nikt nie dał rady namierzyć serwerów i rozwiązać sprawy zewnętrznie. A to nie jedyne odniesienie do rzeczywistości, które ciężko przełknąć. Fan gier MMO nieprędko, jeśli w ogóle, pogodzi się z tym, że gracz solo czyści odpowiedniki raidów na swoim poziomie. Ukrywanie poziomów postaci również jest co najmniej dziwne. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o obcych sobie graczy, ale że w gildii ich nie widać? Na deser pojawia się postać, która stanowi deus ex machina dla wprowadzania dowolnej bzdury.
Tutaj dochodzimy do drugiego problemu. Kolejne 10 odcinków skupia się na innej grze, której kod bazuje na SAO (delikatnie mówiąc). W tej wersji nie dość, że gra nie ma nic wspólnego z działaniem rzeczywistych MMO, to jeszcze wyrzuca własne zasady przez okno przy byle okazji.
Trzeci problem leży w postaciach i fabule. Najbardziej obrywa się Asunie, która z pewnej siebie dziewczyny szybko zostaje zredukowana do wątku miłosnego w sosie kuro-domowym, a na koniec zamieniona w damę w opałach. W ogóle wydźwięk między pierwszymi 15 odcinkami, a kolejnymi 10 jest taki, jakby za oba segmenty odpowiadały zupełnie inne ekipy. Pierwszy segment jest w miarę jednolity, konsekwentny, ale z przyśpieszonym zakończeniem. W drugim z jakiegoś powodu pojawia się wątek miłosny zahaczający o kazirodztwo, próby gwałtu (z czego jedna rodem z tentacle hentai), a do tego drugi antagonista to skończony kretyn.
Czy w takiej sytuacji w ogóle warto zawracać sobie głowę SAO? Zależy, ile macie czasu i czego szukacie. Bez dwóch zdań SAO ma świetną ścieżkę dźwiękową, a pierwszych motywów: otwierającego i zamykającego słucha się bardzo przyjemnie. Animacja jest pierwszorzędna, a pojedynki w wirtualnych światach zrealizowane widowiskowo i pomysłowo. Dwie rzeczy związane z MMO zrealizowano też niemal podręcznikowo. Po pierwsze: społeczność. Nawet w sytuacji podbramkowej znajdzie się grupa dupków, którzy zrobią innym na złość (gildie bandytów i zwyczajnych świń). Po drugie: klimat. Patrząc na projekty potworów, albo lokacji ciężko nie dać ponieść się atmosferze. Seans przywołał u mnie wspomnienia godzin spędzonych w Ragnarok Online oraz Final Fantasy XIV. Wręcz do tego stopnia, że miałem ochotę wykupić kolejny miesiąc lub dwa abonamentu i pograć. No i w ostateczności, jeśli pogodzić się z brakiem konsekwencji, dziwną zmianą klimatu w drugiej połowie serii oraz nie nastawiać się na nadmierny realizm, jest szansa, że SAO dostarczy przyzwoitej rozrywki. Niestety, o ile przymknąłem oko na to ostatnie, o tyle dwa pierwsze skutecznie paskudziły mi seans. W związku z tym moja ocena: 3-.
Podstawowe założenie jest takie: na rynku pojawia się nowe, tytułowe, wirtualne MMO. Pierwsze 10 tysięcy egzemplarzy schodzi na pniu w dniu premiery. Po zalogowaniu okazuje się, że w głównym menu nie ma opcji wylogowania. Co więcej, śmierć w grze oznacza zgon podłączonego ciała. Podobnie sprawa ma się z ingerencją z zewnątrz. Jedynym ratunkiem dla grających jest dotarcie do setnego poziomu świata SAO i pokonanie ostatniego bossa.
Zacznę od tego, iż nie mam porównania z pierwowzorem, jakim jest light novel o tym samym tytule. Wrażenia obejmują tylko anime. Pierwszym dużym problemem jest samo założenie. Akcja pierwszych bodajże 15 (z 25) odcinków rozgrywa się na przestrzeni dwóch lat. Ciężko mi było zaakceptować fakt, że w międzyczasie absolutnie nikt nie dał rady namierzyć serwerów i rozwiązać sprawy zewnętrznie. A to nie jedyne odniesienie do rzeczywistości, które ciężko przełknąć. Fan gier MMO nieprędko, jeśli w ogóle, pogodzi się z tym, że gracz solo czyści odpowiedniki raidów na swoim poziomie. Ukrywanie poziomów postaci również jest co najmniej dziwne. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o obcych sobie graczy, ale że w gildii ich nie widać? Na deser pojawia się postać, która stanowi deus ex machina dla wprowadzania dowolnej bzdury.
Tutaj dochodzimy do drugiego problemu. Kolejne 10 odcinków skupia się na innej grze, której kod bazuje na SAO (delikatnie mówiąc). W tej wersji nie dość, że gra nie ma nic wspólnego z działaniem rzeczywistych MMO, to jeszcze wyrzuca własne zasady przez okno przy byle okazji.
Trzeci problem leży w postaciach i fabule. Najbardziej obrywa się Asunie, która z pewnej siebie dziewczyny szybko zostaje zredukowana do wątku miłosnego w sosie kuro-domowym, a na koniec zamieniona w damę w opałach. W ogóle wydźwięk między pierwszymi 15 odcinkami, a kolejnymi 10 jest taki, jakby za oba segmenty odpowiadały zupełnie inne ekipy. Pierwszy segment jest w miarę jednolity, konsekwentny, ale z przyśpieszonym zakończeniem. W drugim z jakiegoś powodu pojawia się wątek miłosny zahaczający o kazirodztwo, próby gwałtu (z czego jedna rodem z tentacle hentai), a do tego drugi antagonista to skończony kretyn.
Czy w takiej sytuacji w ogóle warto zawracać sobie głowę SAO? Zależy, ile macie czasu i czego szukacie. Bez dwóch zdań SAO ma świetną ścieżkę dźwiękową, a pierwszych motywów: otwierającego i zamykającego słucha się bardzo przyjemnie. Animacja jest pierwszorzędna, a pojedynki w wirtualnych światach zrealizowane widowiskowo i pomysłowo. Dwie rzeczy związane z MMO zrealizowano też niemal podręcznikowo. Po pierwsze: społeczność. Nawet w sytuacji podbramkowej znajdzie się grupa dupków, którzy zrobią innym na złość (gildie bandytów i zwyczajnych świń). Po drugie: klimat. Patrząc na projekty potworów, albo lokacji ciężko nie dać ponieść się atmosferze. Seans przywołał u mnie wspomnienia godzin spędzonych w Ragnarok Online oraz Final Fantasy XIV. Wręcz do tego stopnia, że miałem ochotę wykupić kolejny miesiąc lub dwa abonamentu i pograć. No i w ostateczności, jeśli pogodzić się z brakiem konsekwencji, dziwną zmianą klimatu w drugiej połowie serii oraz nie nastawiać się na nadmierny realizm, jest szansa, że SAO dostarczy przyzwoitej rozrywki. Niestety, o ile przymknąłem oko na to ostatnie, o tyle dwa pierwsze skutecznie paskudziły mi seans. W związku z tym moja ocena: 3-.
niedziela, 23 września 2018
Iron Fist – Season 2
Z jednej strony ten sezon zaskakuje jakością, z drugiej dysonansem pomiędzy zawartością, a zakończeniem. Motywem przewodnim jest konflikt pomiędzy Dannym i Davosem. Ten pierwszy czuje się spełniony (o czym wspomniał w drugim sezonie Luke’a Cage’a), ale jednocześnie nie przestaje walczyć z przestępczością, zaś ten drugi obwinia Randa o zniszczenie K’un Lun i kradzież Pięści, którą uważa za swoje dziedzictwo. Do tego należy dorzucić Warda, Joy, Colleen oraz Misty, którzy dochodzą do siebie po wydarzeniach z poprzednich serii i szukają swojego miejsca w nadchodzącej przyszłości.
Pierwszą zauważalną różnicą jest liczba odcinków. Zredukowano ją z 13 do 10. Dzięki temu opowiadana historia sprawia wrażenie skondensowanej, bez zbędnych przestojów i wręcz zachęca do włączania kolejnych odcinków. Galeria postaci jest zwiększona w minimalnym stopniu, dzięki czemu najważniejszym postaciom poświęcono tyle czasu, by widza zaczął obchodzić ich los. Dla mnie najlepszym przykładem jest tutaj Ward, na którego widok w pierwszym sezonie zwyczajnie mnie skręcało, natomiast teraz facetowi współczuję, bo jego w tym sezonie nie oszczędzono. Nie żeby był jedynym, bo jak już wspomniałem wyżej, każda z ważnych postaci z czymś się boryka.
Tutaj chcę wspomnieć o pierwszej rzeczy, jaka mi zgrzyta: zakończenie sezonu. Opowieść jest stosunkowo ponura, a ja już na pewno bardziej, niż w pierwszym. Z kolei na jej końcu jest taki odpowiednik sceny po napisach, utrzymany w zupełnie innym tonie. Trochę na zasadzie tego jednego odcinka z udziałem Danny’ego w drugim sezonie Cage’a.
Drugim aspektem, z powodu którego grymasiłem, jest przewidywalność. W trakcie całego seansu główny wątek miał dosłownie jeden zwrot akcji, którego się nie spodziewałem, a który, moim zdaniem, został przynajmniej połowicznie zarżnięty we wspomnianym wcześniej zakończeniu.
Na plus policzę jeszcze walki. Tym razem nie są to przekombinowane choreografie odtwarzane bez polotu. Ciosy wydają się być skuteczniejsze, a starcia bardziej dynamiczne tak, że nie rozwlekają seansu.
Drugi sezon Iron Fist jest kolejnym zaskoczeniem po S2 przygód Power Mana. Aż chce się zapytać: Nie można było tak od razu? Może te całe „wady” są tylko moją fanaberią, ale gdyby ich nie było, bez gadania dałbym wyższą ocenę, a tak: 4.
Pierwszą zauważalną różnicą jest liczba odcinków. Zredukowano ją z 13 do 10. Dzięki temu opowiadana historia sprawia wrażenie skondensowanej, bez zbędnych przestojów i wręcz zachęca do włączania kolejnych odcinków. Galeria postaci jest zwiększona w minimalnym stopniu, dzięki czemu najważniejszym postaciom poświęcono tyle czasu, by widza zaczął obchodzić ich los. Dla mnie najlepszym przykładem jest tutaj Ward, na którego widok w pierwszym sezonie zwyczajnie mnie skręcało, natomiast teraz facetowi współczuję, bo jego w tym sezonie nie oszczędzono. Nie żeby był jedynym, bo jak już wspomniałem wyżej, każda z ważnych postaci z czymś się boryka.
Tutaj chcę wspomnieć o pierwszej rzeczy, jaka mi zgrzyta: zakończenie sezonu. Opowieść jest stosunkowo ponura, a ja już na pewno bardziej, niż w pierwszym. Z kolei na jej końcu jest taki odpowiednik sceny po napisach, utrzymany w zupełnie innym tonie. Trochę na zasadzie tego jednego odcinka z udziałem Danny’ego w drugim sezonie Cage’a.
Drugim aspektem, z powodu którego grymasiłem, jest przewidywalność. W trakcie całego seansu główny wątek miał dosłownie jeden zwrot akcji, którego się nie spodziewałem, a który, moim zdaniem, został przynajmniej połowicznie zarżnięty we wspomnianym wcześniej zakończeniu.
Na plus policzę jeszcze walki. Tym razem nie są to przekombinowane choreografie odtwarzane bez polotu. Ciosy wydają się być skuteczniejsze, a starcia bardziej dynamiczne tak, że nie rozwlekają seansu.
Drugi sezon Iron Fist jest kolejnym zaskoczeniem po S2 przygód Power Mana. Aż chce się zapytać: Nie można było tak od razu? Może te całe „wady” są tylko moją fanaberią, ale gdyby ich nie było, bez gadania dałbym wyższą ocenę, a tak: 4.
Subskrybuj:
Posty (Atom)