niedziela, 31 października 2021

Halloween Kills

Ten film robi taki sam numer dla Halloween (2018), co Halloween 2 dla Halloween (1978) – nie dość, że rozgrywa się tej samej nocy, to startuje dosłownie w momencie, w którym poprzednik się zakończył. No prawie, bo zanim faktycznie wrócimy do tej chwili, mamy jeszcze retrospekcję nawiązującą do oryginału.

Halloween (2018) zaskoczył mnie bardzo pozytywnie głównie przez powrót do korzeni w wielu aspektach. Niestety, HK wywala cały ten wysiłek za okno. Umówmy się, slashery to nie jest ambitne kino, ale jeśli nie potrafią zrealizować swojej prostej formuły tak, by bawiła przez półtorej lub niewiele więcej godziny, to coś jest nie halo.

HK robi dobrze następujące rzeczy. Wspomniana retrospekcja oraz powiązanie z pierwszym filmem poprzez powrót konkretnych postaci (np. dzieci, które Laurie niańczyła tamtej felernej nocy) jakoś tak naturalnie pasuje (choć przemowa o tym w barze w trakcie imprezy jest kompletnie od czapy). Sceny morderstw są jednymi z najlepszych w serii. Jak zwykle Michael nie jest wybredny, nieważne kim jest dana postać, jeśli nawinie się pod nóż, zostanie odpowiednio potraktowana.

Motyw zła, którego nie da się pokonać, działa dwojako. Z jednej strony napędza fabułę i daje pretekst do efekciarskich scen. Z drugiej finał widowiska zostaje w tej sytuacji odarty z jakiegokolwiek napięcia. Podobnie sprawa ma się z pomysłami bohaterów. Lincz i sprawiedliwość tłumu wydają się być czymś, co mogłoby wreszcie położyć Myersa na łopatki, ale nawet jeśli pominąć to, co wspomniałem o niepokonanym złu, mieszkańcy Haddonfield zabierają się za to jak pies do jeża (atakowanie jeden po drugim, strzelanie wyłącznie z odległości, z której można wyrwać broń z ręki itd.).

Natomiast elementem kompletnie położonym jest klimat. Nie ma tutaj już tego mordercy-stalkera, z którego perspektywy obserwujemy ofiary. Nie ma gęstej atmosfery strachu i niepewności, że za rogiem może czekać morderca. Ba, nie ma też kibicowania mieszkańcom, żeby dopadli Michaela. Nie licząc samego pomysłu z polowaniem na zabójcę, cała reszta haseł rzucanych przez tłum oraz konsekwencje są tak idiotyczne, że potrafią rozwalić radochę z seansu. Zresztą nie tylko one. Dialogi są w większości słabe, a pierwsza połowa filmu dosłownie wlecze się od morderstwa do morderstwa. Dalej nie jest lepiej. Gdy tylko zmieni się dynamika na ekranie, tempo jest wciąż powolne, a wspomniane idiotyzmy zaczynają rozchodzić się z grupy na pojedyncze postacie. Zdaję sobie sprawę, że mięso armatnie ze slasherów nigdy inteligencją nie grzeszyło, lecz tutaj odnosi się wrażenie, że ten zbiorowy i indywidualny idiotyzm podkręcono do kwadratu. Najgorsze jest to, że zakończenie otwarcie mówi o kolejnym (rzekomo ostatnim) sequelu. Nie mam tu na myśli: HA! Michael jednak żyje! Nie, jest to niemal tak urwane, jak niesławne zakończenia serii Topór.

Jak to w ogóle ocenić? Po głowie kołata mi się trzystopniowa wersja. Moja ocena to 3- - świetne morderstwa, parę niegłupich pomysłów i naprawdę sporo wyrozumiałości z mojej strony dla całej reszty wypełnionej durnotą i wszechobecną nudą. 2 – to ocena dla tych, którzy zaliczają pozycję pro forma i dryfują od jatki do jatki, nie wybaczając pozostałych elementów opowieści. No i w końcu 1 dla tych, których nawet efekciarska rzeź nie przyciągnie przed ekran, bo reszta jest do chrzanu.

niedziela, 24 października 2021

Candyman (2021)

Najważniejsza informacja na początek: Tegoroczny Candyman nie jest remake’iem filmu z 1992. Jest jego sequelem w taki sam idiotyczny sposób (przez wzgląd na tytuł, nie fabułę) jak Halloween z 2018 dla Halloween z 1978. Dodatkowo jeśli oglądacie oba tytuły jeden po drugim (lub znacie oryginał na wylot), odpadnie wam co najmniej jedno odkrycie związane z głównym bohaterem.

Zasadniczo motyw przewodni jest podobny do pierwowzoru. Anthony zaczyna odkrywać legendę Candymana i zdaje się popadać w szaleństwo, zaś osoby z jego otoczenia giną w makabryczny sposób. Zabrzmi to dziwnie, ale szkoda, że tylko tyle skopiowano. Dlaczego? Bo nowy Candyman jest zwyczajnie nudny. Morderstw niemal nie widać, czasami kamera zachowuje się też tak, jakby twórcy nie chcieli pokazać również efektu końcowego. Antagonista przewija się gdzieś w tle i czasami mignie w jakimś lustrze. Nie ma w nim charyzmy i niemal uwodzicielskiego głosu, jakim obdarował go w poprzednich częściach Tony Todd. Chyba tylko aktor grający Anthony’ego stara się wycisnąć z postaci, ile może. Pozostali są, bo tak napisano w scenariuszu.

Wizualnie Candyman 2021 nie przekonuje. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to kwestia technologii pozwalającej na mega wyrazisty obraz, czy po prostu brak dbania o estetykę. Tutaj niezależnie od tego, czy idziemy z bohaterem po starym osiedlu, metrze, czy innej dzielnicy, wszystko jest ładnie oświetlone, ostre i czyste. Brak tego syfu i ponurej atmosfery z granicy snu i jawy. Ciężko nawet wskazać, kiedy przewija się motyw muzyczny w serii. Niby jestem pewien, że gdzieś w środku chyba plumkał, ale z całą pewnością jestem w stanie potwierdzić jego obecność wyłącznie w napisach końcowych…

W zasadzie gdyby wymienić zalety widowiska, byłyby to: Yahya Abdul-Mateen II i jego interpretacja Anthony’ego, powiązanie fabularne z Candymanem 1992 (choć tu mógłbym czepić się zakończenia, które niejako niweluje wysiłki z tego filmu), wytłumaczenie, dlaczego złol wygląda inaczej (tak, jest to wyjaśnione fabularnie) oraz cameo dosłownie na sekundę przed napisami końcowymi. I to tyle. Candyman 2021 nuży zamiast straszyć (ewentualnie straszy nudą). Jeśli zgodnie z obecnymi czasami wrzucono tam jakiś komentarz polityczny, to chyba mi umknął w tym oceanie słabizny. Nie polecam, a jeśli uprzecie się, żeby go obejrzeć, nie mówcie, że nie ostrzegałem. Moja ocena: 2-.

niedziela, 17 października 2021

Venom: Let There Be Carnage

Przy okazji pierwszego Venoma wspominałem, że kategoria wiekowa PG-13 dla opowieści o Carnage’u nie ma racji bytu. Po obejrzeniu Venoma 2 upewniłem się w tym przekonaniu.

Powiedzmy sobie tak – jeśli jesteście fanami komiksowego pierwowzoru i choćby pierwszego starcia na linii Spider-Man-Venom-Carnage, nie macie czego szukać w tym filmie. Spierdzielił on dokumentnie każdą możliwą podstawę fabularną, jaką dałoby się wziąć z kart komiksu, gdyby tylko zajęto się adaptacją, a nie wprowadzaniem zmian. Pochodzenie Carnage’a – zmienione, związek ze Shriek i sama jej postać – zmienione (wliczając w to obligatoryjną podmiankę koloru skóry), motywacja Cletusa – zmieniona. Jakby tego było mało, autorzy nie silą się nawet na wytłumaczenie tego, co sami wprowadzili. W jednej ze scen Venom jest przerażony (co już samo w sobie brzmi absurdalnie) tym, że Carnage jest czerwonym symbiotem. Dalczego? Cholera wie. W ostatnich scenach Kasady mówi, że chciał być przyjacielem Eddiego. Dlaczego? Cholera wie. Jedna z postaci wygląda tak, jakby u niej również zalęgło się żyjątko z kosmosu, ale czy chodzi o Toxina lub jeszcze coś innego? Cholera wie. Dlaczego Carnage twierdzi, że będzie najpotężniejszy tylko, gdy pokona Venoma? Cholera wie (Dla odmiany w komiksie proponował mu partnerstwo, żeby zatłuc Spider-Mana). Ironią jest to, że opisane drobiazgi są spójnie opisane w komiksach lub wcale ich nie ma, żeby tej spójności nie ruszać.

Venom w tej odsłonie jest bardziej infantylny (wraz z nim poczucie humoru oraz nastrój kilku scen zepsuty durnym komentarzem), a jego chęć odłączenia się od Brocka jest irytująca i sztucznie wydłuża seans (choć trzeba przyznać, że przynajmniej angażuje już znane postacie). Co mnie zaskoczyło, to chemia między postaciami. W przeciwieństwie do pierwowzoru z 2018 tutaj jakaś jest! Powody ku temu są dwa. Po pierwsze: prawie wszyscy zaangażowani są świadomi sytuacji, przez co dialogi i relacje wypadają bardziej naturalnie. Po drugie dialogi są lepiej napisane. Tym samym aktorzy wyglądają, jakby czuli się ze swoimi postaciami bardziej komfortowo.

Jak zwykle jakiś matoł musiał wpaść na to, że ¾ akcji ma mieć miejsce nocą. Choć tu muszę przyznać, że film i tak dobrze się ogląda. Lepiej wykorzystano oświetlenie, a kolor Carnage’a nie miesza się tak paskudnie, jak w pojedynku Venom vs. Riot. Ucieczka Cletusa jest szczególnie efekciarska, ale przy tym frustruje, bo gdyby film miał wyższą kategorię wiekową, dopiero byłoby na co popatrzeć. Zwłaszcza, że muzyka robi ogromne wrażenie. Sceny z udziałem czerwonego, w których nikt nic nie mówi, a on sam po prostu w nich jest, są rewelacyjne, wręcz jak z dobrego horroru. Żeby było śmieszniej, niektóre utwory znowu będą przywodzić na myśl kompozycje Danny’ego Elfmana z Batmana.

Na koniec warto wspomnieć o scenie w środku napisów. Warto ją zobaczyć, aczkolwiek nie wiadomo, co z niej wyniknie. Bo mogą to być zarówno poważne zmiany, jak i easter egg. Wszystko zależy od tego, jak się Marvel dogada z Sony.

Venom: Let There Be Carnage to widowisko minimalnie lepsze jakościowo od jedynki, jednak nadal utrzymujące się w stanach średnich i tylko jeśli całkowicie wyłączyć myślenie oraz nie porównywać którejkolwiek z jego składowych do komiksu. Moja ocena: 3+.