
O tej wersji dowiedziałem się tak z 10 lat temu, ale jakoś nie miałem okazji, by do niej przysiąść. Często wymieniana jako najwierniejsza adaptacja
powieści z kilkoma zastrzeżeniami. Maraton rozpoczęty, pora przekonać się na ile to prawda.
Scena otwierająca (Ben spotykający ojca Callahana i próbujący go zabić) niespecjalnie utwierdza w tym przekonaniu o wierności, ale to wciąż mało, by spisać seans na straty. Tylko że potem jest tego więcej. Wprowadzanie postaci również odbiega od książki. O dziwo, niedługo potem wydarzenia układają się prawie jak w oryginale. Dopiero finał się wykrzacza, ale z drugiej strony jest nawiązaniem do początku, więc bez niego nie mogło się obejść.
Kolejnym aspektem odbiegającym od wersji literackiej jest czas akcji. Oryginał miał miejsce w latach 70 dwudziestego wieku, podczas gdy
Miasteczko Salem (2004) dzieje się współcześnie (w sensie w okolicach roku wydania). Dlaczego ma to znaczenie? Z biegiem czasu i rozwojem komunikacji (telefony komórkowe, internet) w wielu nawet typowo popkulturowych zadupiach odpadało poczucie izolacji, a w książce miało to niebagatelne znaczenie np. w scenie, w której wampiry odcinają kable telefoniczne i mieszkańcy danego domu są zdani tylko na siebie. Tyle dobrego, że tamten czas był okresem przejściowym, więc autorzy korzystają zarówno z rozwiązań zapewnianych przez urządzenia przewodowe (wspomniane odcięcie linii stacjonarnej), jak i bezprzewodowe (Ben dzwoniący w podróży).
Przy okazji uwspółcześniania adaptacji najbardziej namieszano w postaciach. Czasami chodzi o zmiany typu kolor skóry, innym razem zastosowano zabieg podobny do
wersji z 1979 – wycięto część obsady, przez co niektóre wydarzenia musiały wypaść inaczej, lecz mimo to zostały uwzględnione! W rezultacie zmieniono od groma detali i jeszcze trochę, lecz udało się zachować główną strukturę opowieści przy podobnym do pierwszej adaptacji czasie trwania. Wydźwięk wielu wydarzeń, atmosfera grozy oraz korzystanie z wampirów są iście książkowe. Zmiana Salem w miasto potworów w jest stopniowa i dzięki kryjówkom krwiopijców oddaje analogię wampiry-karaluchy/szczury. Dodatkowo sam Ben jest narratorem i między dialogami słyszymy jego przemyślenia zarówno na temat małych miasteczek oraz mieszkańców ogólnie, jak i samego Salem. Zdanie, w którym prosi, by nie idealizować małych miejscowości, na długo zapada w pamięć dzięki uzupełnieniu o to, co pokazuje kamera. Nawet w świetle dnia i jeszcze zanim do Salem zawita zło, wszystko wydaje się upiorne. Zazwyczaj tylko King potrafi tak przedstawić szarą codzienność, a tutaj udało się przelać jego wizję na taśmę.
Obsada spisuje się na medal, zaś dobór aktorów stoi o klasę, co ja gadam, o kilkanaście wyżej. Rob Lowe jak Ben jest zdecydowanie bliżej wizerunku z książki. Samantha Mathis robi dobrą robotę jako Susan. Andre Braugher jako nauczyciel Matt Burke, młody Dan Byrd jako Mark Petrie, James Cromwell jako ksiądz Callahan, Steven Vidler jako szeryf Parkins oraz wielu innych niewymienionych, niezależnie od tego, czy wcielają się w lokalnego kmiota, cwaniaka, czy przewrażliwioną matkę, ci ludzie naprawdę są integralną częścią miasteczka. Jednak trofeum należy się duetowi: Donald Sutherland i Rutger Hauer. Ja rozumiem, banał, bo czego oczekiwać od aktorów tego kalibru? W przypadku adaptacji realizowanej na potrzeby telewizji mogliby przecież sobie odpuścić, wrzucić niższy bieg, ale nic z tego. Panowie tu są i wyciskają ze swoich postaci wszystko. Straker Sutherlanda potrafi oczarować gładką gadką, udawać przerażonego, a gdy czuje się pewnie, odpala się w nim stuprocentowy czubek. Barlow Hauera to kwintesencja tego, czego oczekiwałem po książce – podstępny, okrutny, bezlitosny i potrafiący zasiać niepewność w sercu każdego przeciwnika. Szkoda, że jest ich tak mało, lecz z drugiej strony są właśnie tak dawkowani, żeby dać do zrozumienia, jakie stanowią zagrożenie.
Naprawdę niewiele brakowało, by była to idealna adaptacja. Niestety, niektóre ze zmian zwyczajnie mi nie podchodzą. Np. cały wątek ojca Callahana jest do chrzanu. Książkowa wersja o kryzysie wiary była lepszym pomysłem, a tu z jakiegoś powodu wampiry nagle go słuchają. Wiele postaci wyleciało i głowy nie dam, czy facetów nie poleciało więcej. W rezultacie goście o czystej reputacji musieli dopuścić się czegoś niezgodnego z ich naturą, sadyści nie wypadli aż tak sadystycznie, organizację miasta zmieniono tak, że istotna praca i zachowanie kilku osób zależą od kogoś innego, kto i tak miał już dużo władzy, a związek Bena i Susan poszedł się jeżyć.
Myślę, że osobom, które nie znają książki,
Salem’s Lot (2004) wejdzie lepiej. Jako film sam w sobie to dobra produkcja o wampirach dawkująca grozę i potwory, nie wstydząca się krwi oraz potrafiąca skorzystać ze swojej muzyki (w przeciwieństwie do
SL (1979) i
Powrotu). Doceniam to, że większością zmian udało się pokierować tak, by oddać naturę książki, lecz żałuję też tych, które tak naprawdę są zbędne i u fana książki powodowały tylko zgrzytanie zębów. Moja ocena: 4.