Minęły trzy lata od wydarzeń z Afterlife. Ekipa przeprowadziła się z Oklahomy do Nowego Jorku, zajęła poprzednią siedzibę pogromców i kontynuuje ich działalność. Jednak dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Niezależnie od doświadczenia w trakcie pracy zdarzają się zniszczenia i to spore. Przez nie pogromcy lądują na dywaniku obecnego burmistrza, znanego z oryginału Waltera Pecka (który kategorycznie zaprzecza, że miał cokolwiek wspólnego z katastrofą z 1984).
Ten film wygląda, jakby sklecono go z co najmniej dwóch innych. Z jednej strony mamy typowy dla franczyzy koniec świata w wykonaniu starożytnego bóstwa i wszystkie hece z tym związane. Z drugiej jest docieranie się rodziny Spenglerów w nowych warunkach. Gary na dobre dołączył do rodziny, Callie z dumą kontynuuje dzieło ojca, Trevor próbuje udowodnić swą pełnoletniość, a Phoebe przeżywa rozterki typowe dla nastolatki, które uwydatniają się przy tymczasowym zawieszeniu jej roli w zespole. Podcast pod pretekstem udziału w obozie kosmicznym przyjechał pomagać Rayowi, a Lucky… w zasadzie jest zbędna, więc trochę na siłę umieszczono ją w instytucji rozwijającej ideę i sprzęt pogromców, finansowanej przez Winstona.
Paradoksalnie to część związana z Phoebe jest tą najbardziej dopracowaną. Gdy Peck odsuwa ją od tego, na czym się zna i co ją ekscytuje, dziewczyna jest zagubiona, a pocieszenie odnajduje w kontakcie z… duchem. Z tym ostatnim związanych jest kilka ciekawych kwestii oraz fakt, iż maszkary zrobiły się bardziej cwane we wdrażaniu swoich planów. Niestety na tym zakończę pozytywy.
Tutaj następuje seria średnich lub niepotrzebnych rozwiązań ciągnących widowisko na dno. Wątek Trevora (że jest już dorosły i na tyle odpowiedzialny, by np. prowadzić samochód w trakcie akcji) miałby ręce i nogi, ale oprócz wzmianki dosłownie na początku i końcu filmu jego rola sprowadza się wyłącznie do scen komediowych z udziałem Slimera. Gary jako nowy ojczym ma trochę więcej do gadania, Callie jako spoiwo jest dosłownie tylko tym (ma może ze dwa istotne dialogi). Lucky, jak pisałem, jest zbędna, bo instytucję Winstona da się wprowadzić bez niej. Ray rzuca jedno wymownie spojrzenie w kontekście przemijania oraz kilka ekspozycji, lecz jego rola maleje. Głowy nie dam, czy Patton Oswalt jako dr Hubert Wartzki nie będzie jego zastępstwem, zważywszy, z czym do niego przychodzą. Venkman pojawia się w filmie chyba dosłownie dla jednego dowcipu, dialogi Janine można dać komuś innemu. Tylko Winston jako osoba drugoplanowa ma mocne fundamenty, by pozostać z serią na dłużej.
Niby to powyższe nie brzmi poważnie, ale mówimy tu o dwugodzinnym seansie zrealizowanym na zasadzie wrzucania wszystkiego, co było pod ręką i niezależnie od jego wielkości. Wiele osób i ich wątków jest dosłownie przelotem, ale ich liczba sprawia, że podróż od jednego istotnego punktu fabularnego do drugiego wlecze się niemiłosiernie. Cholera, by podkreślić, jak bardzo wiele osób jest tu nieistotnych, spróbujcie przypomnieć sobie, kto jest kim (pomijając weteranów z oryginalnych filmów) po imionach. Zakładając, że widzieliście Afterlife przynajmniej raz. Powodzenia.
Kolejną rzeczą, na którą muszę ponarzekać, jest fanservice. Zazwyczaj mam z niego ogromną radochę, lecz tutaj męczy. Sprawia wrażenie pozostałości po poprzednim filmie, zwłaszcza z tymi durnymi marynarzykami. Wśród tych wszystkich drobiazgów znalazł się dosłownie jeden, który wywołał uśmiech na mojej twarzy, a i to nie wiem, czy w ogóle był zamierzony. W instytucie Winstona jest postać o imieniu Lars grany przez Jamesa Acastera, który w tym wydaniu wygląda jak Egon Spengler z animowanych The Real Ghostbusters.
Na plus policzę kilka dość kreatywnych scen z duchami, rozpierduchą oraz wizjami końca świata. Tyle że tego jest tak mało, iż nudziłem się bardziej niż na Ghostbusters (2016), a to już nie lada wyczyn.
Naprawdę chciałem polubić Frozen Empire. Ba, zwiastun zapowiadał poważniejszego wroga niż dotychczas, o czym świadczą jakieś tam przebłyski zagrożenia lub horroru w filmie, lecz podobnie jak cała reszta to okruchy w dwugodzinnym garze. Można spróbować tej strawy, ale obstawiam, że mało kto do niej wróci. Moja ocena: 3-.
niedziela, 17 listopada 2024
niedziela, 3 listopada 2024
The Crow (2024)
Historia powstania tego filmu jest tak pogmatwana, że byłaby lepszą opowieścią niż produkt końcowy. Nowy Kruk od pierwszych fotek był rozbierany na czynniki pierwsze i już wtedy wiele osób kręciło nosem (w tym ja). Niestety, rezultat potwierdził wiele z moich obaw.
Gdyby potraktować tego Kruka jako kolejny film – nie jest tragiczny. Bohaterów poznajemy dokładniej niż kiedykolwiek w serii. Sceny akcji są efekciarskie (Bill Skarsgård już w Boy Kills World udowodnił, że sprawdza się w takiej konwencji), a brutalność wypełnia każdy kadr krwią (nawet Deadpool zdziwiłby się). Muzyka jest ok (obok pierwszego Kruka nawet nie stała, ale jakby mi ktoś przed tym filmem powiedział, że Enya dodaje klimatu, nie dałbym wiary). Antagoniści są jednak na poziomie serialu - nudni. Zakończenie, paradoksalnie, jest chyba najbardziej optymistyczne… No bo u poprzedników wbrew muzyce, czy temu, że ofiary zawsze odnajdowały się w zaświatach po zemście, nadal pozostawały martwe. Tutaj nie. Czego kompletnie nie kupuję, to rzekomo prawdziwej miłości między bohaterami, którzy znają się bardzo krótko. Gdzieś czytałem, że ponoć osoby na odwyku potrafią okazać uczucie tego kalibru właśnie przez wzgląd na zrozumienie dzielonego uzależnienia, ale nawet jeśli to realne uzasadnienie, dialogi oraz montaż sprowadzający ten związek niemal wyłącznie do aspektu cielesnego nie pomogły mi w uwierzeniu w te założenia.
Ot i tyle – współczesna, brutalna i krwawa (bez gadania jest to najkrwawsza odsłona we franczyzie) interpretacja nadnaturalnego akcyjniaka o zemście zza grobu. Takie szkolne 3+ lub 4, w zależności od tego, czy wytrzymacie pierwsze 40 minut, bo tyle mija, zanim zaczyna się zemsta, oraz jak mocno szczerzycie się na widok rzezi na ekranie. Niestety, jakiś kretyn wpadł na pomysł, by bohaterów nazwać Eric i Shelly – to był moment, w którym gówno trafiło w wentylator.
Losy Erica Dravena i Shelly Webster (w nowym filmie nie padają nazwiska, ale imiona wystarczą, by zaognić sytuację) zostały opowiedziane trzy razy: w komiksie The Crow, filmie o tym samym tytule i serialu The Crow: Stairway to Heaven. Scenariusz napisała tragedia z życia autora komiksu, którego narzeczona zginęła w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę. Komiks stanowił swego rodzaju terapię i pod przykrywką kopaniny, zemsty i zabijania opowiadał o wybaczeniu. Nie przestępcom, ani nawet pijanemu kierowcy, lecz sobie. Film z 1994 przeinaczył wiele elementów, ale pozostawił najbardziej uniwersalną składową: opowieść o miłości i zemście. Serial niepotrzebnie udziwnił całość i odbiło się to na jego długości.
Na tym gruncie pojawia się nowy Kruk – film, w którym nie znajdziecie tak niewinnie pokazanych miłosnych uniesień, charyzmatycznego bohatera wymierzającego zemstę, czy równie monumentalnego antagonisty. Nie będzie tu gotyckiego klimatu, ani nawet mocnych okoliczności, w których giną młodzi. Przypomnę iż w The Crow z 1994 zginęli po „interwencji” sługusów lokalnego mafiosa. Ba, sequele trzymały się zasady, iż ofiary są niewinne, znalazły się w złym miejscu o złym czasie lub próbowały postąpić zgodnie z prawem i to je zabiło. Tegoroczny Kruk wywala ten aspekt przez okno i zamiast przyziemnych postaci funduje te z marginesu, z którymi ciężko się identyfikować. Do tego nowi Eric i Shelly nie giną, gdyż byli nie tam, gdzie trzeba lub próbowali postąpić słusznie. Nie, nadepnęli na odcisk przestępcy i zamiast coś z tym zrobić, uciekają i żyją na kredyt, a potem wielkie zdziwienie, że ktoś ich ściga i chce zabić. Zaiste, materiał na kruczą zemstę.
Nie kupuję też tłumaczeń, iż wrzucenie kilku smaczków (np. przereklamowana scena z koniem) rodem z pierwszego komiksu zbliża ten film do niego bardziej niż obraz z Brandonem Lee. Nie, w moim mniemaniu te drobiazgi to wyłącznie clickbaity I właśnie za ten cały cynizm oraz rozkręcanie sztucznej afery przez nadanie takich, a nie innych imion bohaterom nowy Kruk ostatecznie dostaje ode mnie 2.
Gdyby potraktować tego Kruka jako kolejny film – nie jest tragiczny. Bohaterów poznajemy dokładniej niż kiedykolwiek w serii. Sceny akcji są efekciarskie (Bill Skarsgård już w Boy Kills World udowodnił, że sprawdza się w takiej konwencji), a brutalność wypełnia każdy kadr krwią (nawet Deadpool zdziwiłby się). Muzyka jest ok (obok pierwszego Kruka nawet nie stała, ale jakby mi ktoś przed tym filmem powiedział, że Enya dodaje klimatu, nie dałbym wiary). Antagoniści są jednak na poziomie serialu - nudni. Zakończenie, paradoksalnie, jest chyba najbardziej optymistyczne… No bo u poprzedników wbrew muzyce, czy temu, że ofiary zawsze odnajdowały się w zaświatach po zemście, nadal pozostawały martwe. Tutaj nie. Czego kompletnie nie kupuję, to rzekomo prawdziwej miłości między bohaterami, którzy znają się bardzo krótko. Gdzieś czytałem, że ponoć osoby na odwyku potrafią okazać uczucie tego kalibru właśnie przez wzgląd na zrozumienie dzielonego uzależnienia, ale nawet jeśli to realne uzasadnienie, dialogi oraz montaż sprowadzający ten związek niemal wyłącznie do aspektu cielesnego nie pomogły mi w uwierzeniu w te założenia.
Ot i tyle – współczesna, brutalna i krwawa (bez gadania jest to najkrwawsza odsłona we franczyzie) interpretacja nadnaturalnego akcyjniaka o zemście zza grobu. Takie szkolne 3+ lub 4, w zależności od tego, czy wytrzymacie pierwsze 40 minut, bo tyle mija, zanim zaczyna się zemsta, oraz jak mocno szczerzycie się na widok rzezi na ekranie. Niestety, jakiś kretyn wpadł na pomysł, by bohaterów nazwać Eric i Shelly – to był moment, w którym gówno trafiło w wentylator.
Losy Erica Dravena i Shelly Webster (w nowym filmie nie padają nazwiska, ale imiona wystarczą, by zaognić sytuację) zostały opowiedziane trzy razy: w komiksie The Crow, filmie o tym samym tytule i serialu The Crow: Stairway to Heaven. Scenariusz napisała tragedia z życia autora komiksu, którego narzeczona zginęła w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę. Komiks stanowił swego rodzaju terapię i pod przykrywką kopaniny, zemsty i zabijania opowiadał o wybaczeniu. Nie przestępcom, ani nawet pijanemu kierowcy, lecz sobie. Film z 1994 przeinaczył wiele elementów, ale pozostawił najbardziej uniwersalną składową: opowieść o miłości i zemście. Serial niepotrzebnie udziwnił całość i odbiło się to na jego długości.
Na tym gruncie pojawia się nowy Kruk – film, w którym nie znajdziecie tak niewinnie pokazanych miłosnych uniesień, charyzmatycznego bohatera wymierzającego zemstę, czy równie monumentalnego antagonisty. Nie będzie tu gotyckiego klimatu, ani nawet mocnych okoliczności, w których giną młodzi. Przypomnę iż w The Crow z 1994 zginęli po „interwencji” sługusów lokalnego mafiosa. Ba, sequele trzymały się zasady, iż ofiary są niewinne, znalazły się w złym miejscu o złym czasie lub próbowały postąpić zgodnie z prawem i to je zabiło. Tegoroczny Kruk wywala ten aspekt przez okno i zamiast przyziemnych postaci funduje te z marginesu, z którymi ciężko się identyfikować. Do tego nowi Eric i Shelly nie giną, gdyż byli nie tam, gdzie trzeba lub próbowali postąpić słusznie. Nie, nadepnęli na odcisk przestępcy i zamiast coś z tym zrobić, uciekają i żyją na kredyt, a potem wielkie zdziwienie, że ktoś ich ściga i chce zabić. Zaiste, materiał na kruczą zemstę.
Nie kupuję też tłumaczeń, iż wrzucenie kilku smaczków (np. przereklamowana scena z koniem) rodem z pierwszego komiksu zbliża ten film do niego bardziej niż obraz z Brandonem Lee. Nie, w moim mniemaniu te drobiazgi to wyłącznie clickbaity I właśnie za ten cały cynizm oraz rozkręcanie sztucznej afery przez nadanie takich, a nie innych imion bohaterom nowy Kruk ostatecznie dostaje ode mnie 2.
niedziela, 27 października 2024
Venom: The Last Dance
Uwaga, będą spoilery.
W sekwencji otwierającej film poznajemy Knulla, boga symbiontów uwięzionego przez swoje potomstwo. Wraz z nim autorzy tworzą mnóstwo drobiazgów, bez których fabuła w ogóle nie miałaby miejsca. Np. jeśli symbiot przywróci kogoś do życia, w ciele nosiciela tworzy się codex. Codex jest potrzebny Knullowi, by wyrwać się z jego więzienia. Wyrwanie codexu zabija nosiciela i symbiota. Skąd wiadomo, że dany duet ma codex? Gdy symbiot jest w swej pełnej postaci na nosicielu, którego wskrzesił, wtedy ten badziew błyszczy na radarze niczym Frodo po założeniu jedynego pierścienia. Pojawienie się codexu zaalarmowało Knulla o jego położeniu, więc wysyła swoje pieski, by go odzyskały.
Eddie w wyniku międzywymiarowej czkawki wrócił do swojego świata. Nawet Venom komentuje, że ma dość tego szajsu. Z wiadomości dowiaduje się, iż jest obwiniany za śmierć detektywa Mulligana i zamiast wracać do San Francisco postanawia lecieć do Nowego Jorku. W trakcie podróży dowiaduje się, że ściga go nie tylko policja, ale świadome symbiotów wojsko oraz łowcy z kosmosu.
Knull stanowi zagrożenie w skali Thanosa. Wprowadzenie go w finale przygód tej wersji Venoma było słabym pomysłem. Bo to tak, jakby zabić Iron Mana w trzeciej części. Dla kontekstu: Iron Man 3 dzieje się po Avengers, w których po raz pierwszy pokazano Thanosa. Wprowadzenie nowych patentów otworzyło furtkę do bzdur logicznych, a przecież i bez nowości seria miała ich po sufit. Np. Venom jest w pełni świadom, że ma przerąbane i nie powinien wychylać łba, Eddie został uświadomiony, ale jak tylko spotykają panią Chen w Las Vegas, rozsądek szlag trafia, bo Venom musi zatańczyć z Chen po raz ostatni (już pominę to, jak kiczowaty jest efekt końcowy). Ten moment kojarzy się wręcz z czymś rodem z gier komputerowych – gdy gracz wlezie w dane miejsce, odpala się obowiązkowy postęp w fabule. Jeśli kierować się dalej terminologią z gier, to antagoniści są cholernie niezbalansowani. Już z jednym są problemy, a w finale pojawia się całe stado. Pamiętacie lewiatana z Avengers? A potem, żeby podbić stawkę, całą ich grupę w Endgame? Tutaj przechodzimy przez ich odpowiedniki na przestrzeni jednej trzeciej filmu. W efekcie czułem się zmęczony, bo wyglądało to tak, że ciągle ich tłuką i nie czynią żadnych postępów.
Zapomnijcie też o wszystkich teoriach i geekowskich powodach, dla których planowaliście zobaczyć trzeciego Venoma. Toxin? Nigdy nie pada jego imię, a on sam ma niecałą minutę czasu antenowego, po której zostaje odstrzelony. Andy Serkis jako Knull? Jest go tyle, ile Snoke’a w The Force Awakens. Wyłazi też bardzo powierzchowna znajomość materiału źródłowego, bo symbioty nadal nie mogą kreować dowolnych ubrań (co przydałoby się tutaj w kilku scenach) oraz z jakiegoś powodu dostały zestaw mocy porównywalny z X-Men lub Fantastic Four. Dlaczego? Bo tak.
Pomimo piramidalnie głupiej fabuły, postaci oraz dziurawych pomysłów Venoma 3 oglądało mi się najlepiej z całej trójki. Jakim cudem? Bo wreszcie ktoś stwierdził, że nie trzeba całego widowiska kręcić nocą. Sceny akcji za dnia wyglądają najlepiej w serii. Przy okazji autorzy bawią się choćby tym, jak wyglądałyby różne stworzenia, gdyby wylądował na nich symbiot. Pomysły, które nie znalazły się w filmie, są widoczne w napisach końcowych. Sceny akcji nocą, jeśli skupić się na demolce, również są w porządku. Wszystko jest dobrze oświetlone, brak idiotycznych zbliżeń oraz trzęsącej się kamery, a dodanie kolorów symbiotom poprawiło widoczność o 100%. Carnage może się schować. Na plus policzę też kilka scen, gdy film próbuje być poważny i… nieźle na tym wychodzi. I tak – zgodnie z tytułem jest to definitywne zamknięcie tej serii Sony.
Kto zechce poświęcić czas na The Last Dance? Jeśli nie przetrawiliście poprzedników, do tego nie ma co podchodzić (pomijając nawet jakąkolwiek ciągłość fabularną), bo to więcej tej samej głupoty, tylko lepiej pokazanej. Nie żałuję seansu w kinie, ale polecić go też nie mogę. Gdyby fabuła byłaby bardziej dopracowana, byłaby to najlepsza część serii, a tak dostaje tę samą ocenę, co Venom 2, tylko z innych powodów: 3+.
W sekwencji otwierającej film poznajemy Knulla, boga symbiontów uwięzionego przez swoje potomstwo. Wraz z nim autorzy tworzą mnóstwo drobiazgów, bez których fabuła w ogóle nie miałaby miejsca. Np. jeśli symbiot przywróci kogoś do życia, w ciele nosiciela tworzy się codex. Codex jest potrzebny Knullowi, by wyrwać się z jego więzienia. Wyrwanie codexu zabija nosiciela i symbiota. Skąd wiadomo, że dany duet ma codex? Gdy symbiot jest w swej pełnej postaci na nosicielu, którego wskrzesił, wtedy ten badziew błyszczy na radarze niczym Frodo po założeniu jedynego pierścienia. Pojawienie się codexu zaalarmowało Knulla o jego położeniu, więc wysyła swoje pieski, by go odzyskały.
Eddie w wyniku międzywymiarowej czkawki wrócił do swojego świata. Nawet Venom komentuje, że ma dość tego szajsu. Z wiadomości dowiaduje się, iż jest obwiniany za śmierć detektywa Mulligana i zamiast wracać do San Francisco postanawia lecieć do Nowego Jorku. W trakcie podróży dowiaduje się, że ściga go nie tylko policja, ale świadome symbiotów wojsko oraz łowcy z kosmosu.
Knull stanowi zagrożenie w skali Thanosa. Wprowadzenie go w finale przygód tej wersji Venoma było słabym pomysłem. Bo to tak, jakby zabić Iron Mana w trzeciej części. Dla kontekstu: Iron Man 3 dzieje się po Avengers, w których po raz pierwszy pokazano Thanosa. Wprowadzenie nowych patentów otworzyło furtkę do bzdur logicznych, a przecież i bez nowości seria miała ich po sufit. Np. Venom jest w pełni świadom, że ma przerąbane i nie powinien wychylać łba, Eddie został uświadomiony, ale jak tylko spotykają panią Chen w Las Vegas, rozsądek szlag trafia, bo Venom musi zatańczyć z Chen po raz ostatni (już pominę to, jak kiczowaty jest efekt końcowy). Ten moment kojarzy się wręcz z czymś rodem z gier komputerowych – gdy gracz wlezie w dane miejsce, odpala się obowiązkowy postęp w fabule. Jeśli kierować się dalej terminologią z gier, to antagoniści są cholernie niezbalansowani. Już z jednym są problemy, a w finale pojawia się całe stado. Pamiętacie lewiatana z Avengers? A potem, żeby podbić stawkę, całą ich grupę w Endgame? Tutaj przechodzimy przez ich odpowiedniki na przestrzeni jednej trzeciej filmu. W efekcie czułem się zmęczony, bo wyglądało to tak, że ciągle ich tłuką i nie czynią żadnych postępów.
Zapomnijcie też o wszystkich teoriach i geekowskich powodach, dla których planowaliście zobaczyć trzeciego Venoma. Toxin? Nigdy nie pada jego imię, a on sam ma niecałą minutę czasu antenowego, po której zostaje odstrzelony. Andy Serkis jako Knull? Jest go tyle, ile Snoke’a w The Force Awakens. Wyłazi też bardzo powierzchowna znajomość materiału źródłowego, bo symbioty nadal nie mogą kreować dowolnych ubrań (co przydałoby się tutaj w kilku scenach) oraz z jakiegoś powodu dostały zestaw mocy porównywalny z X-Men lub Fantastic Four. Dlaczego? Bo tak.
Pomimo piramidalnie głupiej fabuły, postaci oraz dziurawych pomysłów Venoma 3 oglądało mi się najlepiej z całej trójki. Jakim cudem? Bo wreszcie ktoś stwierdził, że nie trzeba całego widowiska kręcić nocą. Sceny akcji za dnia wyglądają najlepiej w serii. Przy okazji autorzy bawią się choćby tym, jak wyglądałyby różne stworzenia, gdyby wylądował na nich symbiot. Pomysły, które nie znalazły się w filmie, są widoczne w napisach końcowych. Sceny akcji nocą, jeśli skupić się na demolce, również są w porządku. Wszystko jest dobrze oświetlone, brak idiotycznych zbliżeń oraz trzęsącej się kamery, a dodanie kolorów symbiotom poprawiło widoczność o 100%. Carnage może się schować. Na plus policzę też kilka scen, gdy film próbuje być poważny i… nieźle na tym wychodzi. I tak – zgodnie z tytułem jest to definitywne zamknięcie tej serii Sony.
Kto zechce poświęcić czas na The Last Dance? Jeśli nie przetrawiliście poprzedników, do tego nie ma co podchodzić (pomijając nawet jakąkolwiek ciągłość fabularną), bo to więcej tej samej głupoty, tylko lepiej pokazanej. Nie żałuję seansu w kinie, ale polecić go też nie mogę. Gdyby fabuła byłaby bardziej dopracowana, byłaby to najlepsza część serii, a tak dostaje tę samą ocenę, co Venom 2, tylko z innych powodów: 3+.
Subskrybuj:
Posty (Atom)