środa, 3 listopada 2010

Kolejne adaptacje, kolejne rozczarowanie

Jako że ostatnio wydany Tekken całkiem mi się podobał, postanowiłem dać szansę kolejnym filmom opartym na mordobiciach. Co prawda przed pierwszym z nich ostrzegali wszyscy recenzenci, ale liczyłem, że przynajmniej walki będą ciekawe, w końcu to najważniejszy element tego typu filmów, nie? Jeśli zaś idzie o drugi, to nie miałem pojęcia, że istnieje, więc jak go znalazłem, powinienem zerknąć co i jak. Szlag...

Dead or Alive

Z gier grałem tylko w jedynkę dawno temu. Nie mam pojęcia, czy ta gra ma nawet fabułę. Dla jej własnego dobra, lepiej żeby nie miała, bo jeśli ma i przypomina choćby odrobinę film, to szkoda gadać.

Sam film jest kolejnym rip-offem wszelkiego rodzaju rip-offów Wejścia Smoka. Akcja jest przewidywalna, sztuczna, a wiele jej elementów posklejano chyba za pomocą Super Glue, bo inaczej nie trzymałaby się kupy.

Gra była o tyle przyjemna, że o historii (jeśli jakaś istniała) można było zapomnieć i skupić się na praniu po gębach i to była zabawa! Niespecjalnie skomplikowana, ale przyjemna. Ekranizacja zawodzi jednak i w tym aspekcie. Jakim cudem udało się spieprzyć walki, w których głównie biorą udział atrakcyjne i skąpo ubrane kobiety??? Tych akcji z filmu nie da się w ogóle oglądać! Najbardziej dynamiczna to jest kamera, reszta jest ślamazarna, podwieszana na linach i zwyczajnie nudna. Przy tym filmie Bloodrayne Uwe Bolla to film oskarowy. Omijać szerokim łukiem.


The King of Fighters

Grałem w kilka gier z tej serii, relaksacyjnie, z niemal zerową znajomością historii postaci (nie licząc kilku osób z cyklu Fatal Fury), czy okoliczności organizowania turniejów. Mimo to bawiłem się przednio.

Historia opowiedziana w filmie jest jeszcze bardziej naciągana niż w DoA, ale nuży nieco (ale tylko nieco) mniej. Z postaciami zrobiono to samo, co w Tekkenie – przedstawiono ich alternatywną wersję. Problem polega na tym, że Tekken zrobił to, zachowując pewną konwencję, dzięki czemu mógł się podobać nawet fanom gier. King of Fighters rozpieprza wszystko dokumentnie. Wystarczy tylko powiedzieć, że Mai Shiranui i Terry Bogard pracują dla CIA. Ma to tyle sensu, co E. Honda w filmowym Street Fighterze – jamajski wojownik sumo pracujący jako operator sprzętu w wozie transmisyjnym.

Jak na mordobicie, to ten film jest strasznie przegadany. Walk robi się odrobinę więcej dopiero w końcowych 25ciu minutach, a i to nie powalają ani choreografią, ani dynamiką, a do tego ich przebieg jest notorycznie czymś przerywany (ot, choćby kolejnymi gadkami, lub kiepskimi efektami specjalnymi). Nuda, nuda, nuda i ziewanie. Nie polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz