Film na podstawie pierwszego opowiadania – Księżniczka Marsa – należącego do cyklu Barsoom, którego autorem jest Edgar Rice Burroughs. Opisuje on historię (dosłownie, bo wszystkie informacje pochodzą z pamiętnika zapisanego w testamencie bratankowi) głównego protagonisty filmu – Johna Cartera, byłego kapitana wojsk konfederacji. John nie miał lekko w życiu – jego rodzina została zabita w trakcie wojny, wojsko go chciało go siłą przywrócić do służby, a on sam starał się (z mizernym skutkiem) znaleźć żyłę złota, by jakoś ułożyć sobie to, co mu zostało z życia. W wyniku dość specyficznego zbiegu okoliczności trafia na Marsa, w sam środek konfliktu między dwoma lokalnymi frakcjami (i trzecią z doskoku).
Bardzo ważnym aspektem jest rok napisania opowiadania – 1912. Film co prawda zawiera współczesną oprawę wizualną, ale trzeba brać poprawkę na to, że pomysły i specyficzna atmosfera opierają się na starych pomysłach (jak np. Wojna światów), przez co niektórym film może wydać się naiwny, czy archaiczny. Moim zdaniem doskonale uchwycono klimat staroszkolnego s-f, tak za pomocą projektów pojazdów/budynków, kostiumów, jak i efektów specjalnych. Te ostatnie przeważnie są w porządku, ale niestety cierpią na ten sam syndrom, co wiele współczesnych filmów – jak najwięcej ujęć w 3D. Tak więc czasami czuć przesyt, a w niektórych miejscach na wizję wdziera się chaos. Pominę już te fragmenty, w trakcie których widz zamiast napawać oczy akcją, zaczyna wymieniać inne tytuły (bo np. scena z areną jako żywo przypomina Star Wars Episode II: Attack of the Clones), bo filmów nie naśladujących czegoś innego jest obecnie stosunkowo niewiele.
Wspomniana akcja przynajmniej na początku jest poprowadzona nierówno. Ilość informacji (nie są potrzebne do połapania się w fabule, ale do wczucia w opowieść jak najbardziej) otrzymanych na dzień dobry jest dość spora: a to jakiś konflikt, a to jakiś spadkobierca, a to wojna secesyjna, a to poszukiwanie złota, a to indianie, a to jakieś owadopodobne stwory, a to księżniczka w opałach... Dopiero po 40 minutach to wszystko wskakuje na swoje miejsce i nabiera klarowności.
Nie należy spodziewać się tutaj aktorstwa na miarę Oscara, ale na tyle na ile scenariusz pozwolił, na tyle aktorzy się spisali. Zwłaszcza, że niektóre z nazwisk to nie w kij dmuchał (ot, pierwsi z brzegu: Willem Dafoe, Ciarán Hinds, czy Bryan Cranston w małej, acz widocznej roli).
Jeśli przymknąć oko na chaotyczne efekty specjalne w scenach 3D i zdobyć się na nieco wyrozumiałości podczas pierwszych 40 minut (ze 132), to John Carter stanowi bardzo przyjemny wypełniacz popołudnia w klimacie przygodowo – fantastycznym. Moja ocena: 4-.
P.S. JC to nie pierwsza próba ekranizacji Księżniczki Marsa. Do tych niedawnych należy choćby próba z 2009 roku, w której tytułową księżniczkę grała była aktorka porno – Traci Lords, a która to ekranizacja okazała się kompletną porażką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz