Gdyby ten film powstał w latach ’80 lub ’90, nie byłby rebootem, tylko sequelem. Główny bohater dostałby jakieś pokrewieństwo z postacią graną przez Stathama (ewentualnie byłby jego kolegą z oddziału), przy tytule byłby kolejny numerek wraz z podtytułem. Niestety, mamy takie czasy, że do jednej roli bierzemy następnego aktora, zerujemy numerek i udajemy, że poprzednie odsłony nie miały miejsca. Pół biedy, gdyby taki zabieg przeprowadzono w jakimś dużym odstępie czasowym. Jednak od Transportera 3 minęło raptem 7 lat (patrząc na daty wydania), a po drodze mieliśmy także serial. Tak więc nie mówimy tu o jakiejś dawno zapomnianej franczyzie, tylko wciąż „świeżym” pomyśle.
Nie będę wnikał w motor napędowy fabuły, bo ten jest mało istotny. Ważne, żeby dawał pretekst do akcji. Niestety, sama akcja zawodzi. Nie ma w niej absolutnie nic porywającego. Sekwencje samochodowe niemal nie istnieją (w porównaniu do poprzedników, ba, do pojedynczego odcinka serialu!). Mordobicie jakieś jest, ale tak mało wyszukane, że autentycznie ziewa się w trakcie oglądania. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że Ed Skrein nie potrafi udźwignąć tego filmu. Frank Martin w jego wykonaniu jest słaby. Nie da się go lubić, jest mało zaradny w porównaniu do wersji Stathama i Vance’a, a do tego daje się zrobić w konia ze 3 razy w trakcie seansu. W ogóle nie czuć u niego profesjonalizmu i chłodnej kalkulacji oryginału. Nie jestem w stanie nawet wskazać, czy recytował swoje zasady (możliwe, że tak, ale nie zwróciłem uwagi – tak bardzo nie miałem ochoty go słuchać). Jego wiek powinien zachęcać do tworzenia dynamicznych scen akcji, ale nic z tego.
Może gdyby ten film nie nazywał się Transporter, albo gdyby główny bohater nie nazywał się Frank Martin – byłbym bardziej wyrozumiały. Jednak jest, jak jest. Śmiem twierdzić, że dowolny odcinek pierwszego sezonu serialu będzie oglądało się lepiej, niż tę odsłonę serii. Nie polecam nikomu. Moja ocena: 1.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz