niedziela, 26 sierpnia 2018

Pacific Rim: Uprising

Dorastając w erze kaset video miałem 2 pasje, które zawsze chciałem zobaczyć na srebrnym ekranie: wielkie roboty oraz dinozaury. Zainteresowanie tymi pierwszymi pojawiło się dzięki serii Transformers i skutecznie było podtrzymywane przez stare produkcje typu Robotix, Robotech oraz Voltron (Vehicle Force). Z dinozaurami było trochę inaczej, po prostu fajnie wyglądały, a po Jurassic Park chciało się wiedzieć więcej, więc pochłaniało się każdą książkę i pismo na ten temat, a także kiczowate tytuły pokroju Adventures in Dinosaur City, czy Prehysteria! Zasadniczą różnicą było to, że głód produkcji dotyczących gadów miałem zaspokojony, bo w każdym medium coś się znalazło. Z robotami było gorzej, bo brakowało mi filmów fabularnych. W tamtym czasie znałem tylko Robot Joxa, Crash and Burn (Robot Wars widziałem tylko na zwiastunach) oraz czasami udało się obejrzeć jakiś odcinek Power Rangers. Z serii o Godzilli widziałem akurat tych kilka odsłon, w których nie było Mechagodzilli. Nawet w późniejszym boomie na mangę i anime, gdy poznałem Evangeliona, Kishin Heidan, Escaflowne, Macross (ze wskazaniem na Plus) czy Gundam Seed, czegoś mi brakowało. Rok 2007 przyniósł co prawda pierwsze Transformery live action, ale na film o mechach musiałem czekać do 2013, kiedy pojawił się Pacific Rim. Po udanym seansie stwierdziłem, że więcej mi do szczęścia w tej kwestii nie trzeba. Najwidoczniej do innego wniosku doszli producenci filmu, gdyż zapowiedzieli sequel, a potem go popełnili.

Pytanie numer jeden, jakie chce się zadać, siadając do oglądania Uprising, to: Jak?! Pacific Rim miał stanowić jednorazową historię, zamkniętą całość (zwłaszcza, jeśli pamiętacie zakończenie). No ale skoro się sprzedał… Zacznijmy od tego, że ogólny pomysł na fabułę i dorabianie dalszego ciągu do pierwowzoru nie jest aż tak tragiczne. Mało tego, jeden z motywów  może wręcz kojarzyć się z pewnym odcinkiem Evangeliona, ale nie będę pisał, o którym mowa, bo z automatu zespoiluję 2/3 filmu. Wizualnie jest co najmniej tak dobrze, jak poprzednio. Walki są efekciarskie (choć przynajmniej jedna scenka to kopia 1:1 z pierwowzoru) i lepiej widoczne, bo zrezygnowano z akcji nocą. Niestety, cała reszta skutecznie obniżyła moją radochę.

Po pierwsze – nowi piloci to przede wszystkim dzieci, co z jednej stroni zbliża Uprising do wielu anime, a z drugiej sprawia, że kategoria PG-13 wspięła się na wyżyny infantylności. Cały wątek przypomina kombinację filmowej Gry Endera z Tranformers: The Last Knight. Po drugie – brak Charliego Hunnama. Wszystkie postacie z poprzedniej odsłony mają swoje nawiązanie, albo są obecne. Z tym jednym wyjątkiem. Akurat sam aktor kręcił remake filmu Papillon, ale brak czegokolwiek na temat miejsca pobytu postaci Becketa zwyczajnie zgrzyta. Po trzecie – cieszę się z walk za dnia, ale nie zdziwię się, jeśli komuś będą przeszkadzać, bo wszystko w ich trakcie jest tak kolorowe i oczojebne, że niekiedy w głowie się kręci. Po czwarte – autorom udało się skopać przewodni motyw muzyczny. Gdybym miał porównać tę wersję do oryginału, wyglądałoby to tak: zespół szalejący na scenie w trakcie grania (bo lubią swoją robotę i się bawią) kontra panowie w garniturach grających o połowę wolniej i robiących wyraźne przerwy między poszczególnymi częściami utworu (bo im zapłacono, a gatunek muzyki to nie ich bajka).

Nie jest to najgorszy z blockbusterów. Po prostu z dobrego widowiska spadł o poziom niżej, na pozycję średniaka. Można obejrzeć, ale dopóki nie pojawi się trzeci, spajający całość film, nie ma takiej potrzeby. Moja ocena: 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz