niedziela, 20 września 2020

Brightburn

Pewne małżeństwo stara się o dziecko. Podczas jednej upojnej nocy ich marzenie się spełnia… choć nie do końca tak, jak to wynika z praw natury. Na ich polu rozbija się statek kosmiczny, w którym znajdują niemowlę.

Nie ma recenzji/opisu tego filmu, który nie porównywałby go do Supermana. Zresztą nie bez powodu. Gdyby pozamieniać imiona, mielibyśmy historię pochodzenia Człowieka jutra. Jednak tutaj autorzy wprowadzają pewien twist. Zamiast przechowywania historii Kryptonu w kapsule znajduje się rozkaz, by dziecko przejęło planetę (z kolei tutaj skojarzenia wręcz galopują w kierunku Dragon Balla), a że ten ostatni aktywuje się, gdy małolat odkrywa swoje moce, ludzie, którzy nadepnęli smarkaczowi na odcisk, mają przechlapane.

O ile niektóre sceny zabójstw były tak efekciarskie, że nie powstydziłby się ich żaden slasher, o tyle cała reszta jest przewidywalna i nudna. Jest kilka ujęć, które może wystraszą jakiegoś nowicjusza horrorów, ale większe ciarki miewałem, gdy ktoś w miejscu publicznym zaczynał nucić Pumped up Kicks. Przez cały seans odnosiłem wrażenie, że ktoś miał pomysł, co chce opowiedzieć, ale zabrakło inwencji w kwestii, jak to zrobić. Pardon, ale jeśli ktoś chce zobaczyć naprawdę przerażającą wariację Kal-Ela, to niech obejrzy The Boys i popatrzy na Homelandera.

Brightburn jest słabym horrorem, średnio nadaje się na slashera, a parodii trykociarzy jest tu tyle, co kot napłakał. Jeśli chcecie dobrego horroru, obejrzyjcie Egzorcystę, slashera – Halloween, szurniętego Supermana – wspomnianych wyżej The Boys, dzieciaka przyprawiającego o dreszcze – Joshuę. Brightburn ma nieco dobrych efektów tu i tam, przyzwoite aktorstwo i sceny będące zaprzeczeniem superbohaterstwa (np. zamiast ratowania samolotu jest zniszczenie go, już daruję sobie skojarzenie z Donniem Darko). Jednak są to krótkie fragmenty w półtoragodzinnym filmie i niespecjalnie wynagradzają czekanie na nie. Moja ocena: 2.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz