niedziela, 13 września 2020

Stargirl – Season 1

Po ostatnim sezonie Supergirl i Batwoman (oraz plotek, jakie krążą wokół produkcji kolejnego) nie wiązałem ze Stargirl wielkich nadziei. Ot, kolejna niewiasta tłukąca złoli. Zwiastun jednak wyglądał tak, jakby ktoś przemyślał sprawę, a liczne nawiązania do złotej ery komiksów, Justice Society itd. robiły dobre wrażenie.

Pierwszy odcinek rusza z kopyta – Justice Society dostaje łomot, ostatni ocalali uciekają z miejsca bitwy i staje na tym, że dziedzictwo JSA nie może umrzeć, trzeba je przekazać kolejnemu pokoleniu. Tu następuje przeskok do postaci Courtney w jej dziecięcych latach, a potem kolejny, gdy jako nastolatka musi się przeprowadzić. Co za tym idzie: nowe środowisko, nowi znajomi i typowo serialowo-kinowe przedstawienie amerykańskiej szkoły. Tego samego dnia w ręce dziewczyny wpada Cosmic Staff i robi taki bałagan, że przyciąga uwagę starych wrogów JSA. A potem już z górki.

Naprawdę odświeżającym jest to, że Courtney poza gimnastyką nic nie umie. Fakt, proces uczenia się został mocno przyśpieszony (na rzecz równomiernego i dość dużego tempa całości), ale i tak jest to bardziej naturalne, niż Kara i Kate, które od zawsze są uber zajebiste we wszystkim albo typowe dla gatunku (a zwłaszcza Arrowverse): jesteś superbohaterem = znasz sztuki walki (lub uczysz się ich w trybie natychmiastowym).

Wspomniane tempo jest jednocześnie dużą zaletą, jak i małą wadą. Z jednej strony autorzy ciągle rozwijają sytuację, postacie i wątki. Z drugiej akcja zapiernicza przez 12 z 13 odcinków, by w tym ostatnim wyhamować tak, że gdyby to był samochód, to prawie udusilibyśmy się pasami bezpieczeństwa. Autentycznie miałem wrażenie, że ktoś w trakcie kręcenia ostatniego odcinka przypomniał sobie, że to ostatni – skrócił walkę za pomocą kilku małych zwrotów akcji, pozamykał, co się dało i na deser wrzucił cliffhanger. Niby jest satysfakcja ze spuszczenia łomotu łotrom, ale na tle trudności z pozostałych odcinków wydaje się to takie zbyt łatwe, zbyt… arrowversowe… Trochę za szybko też ludzie dowiadują się o tajnych tożsamościach – na to samo cierpiała Batwoman, jakby scenarzyści znudzeni wieloma latami i tytułami Arrowverse chcieli przeskoczyć status quo. Tutaj jest o tyle dobrze, że oprócz wrogów bezpośrednie otoczenie młodzików reaguje względnie sensownie, zamiast powielać stereotyp wkurzonego rodzica. Najlepszym przykładem jest Pat Dugan, który dla mnie był bodaj jednym z najsensowniej napisanych przybranych rodziców i mentorów. W jego zachowaniu nie ma efektu kija w dupie, jego początkowe interakcje z Courtney tak zgrabnie unikają sztampy w dialogach, że aż miło się słucha. Nawet na tle pozostałych mieszkańców Blue Valley wydaje się być oazą spokoju i źródłem rozsądku bez popadania w skrajność.

Co do tych trudności – autorzy nie oszczędzają nikogo. Doskonale potrafią wykorzystać fakt, że bohaterami są nastolatkowie. Rezultat jest taki, że na zmianę będziecie zaciskać zęby przez upór, pochopność i bezczelność małolatów, a potem zbierać szczękę na widok kopa, jakiego dostają od życia (np. z powodu sytuacji w rodzinie, śmierci bliskich albo uświadomienia sobie, że wierzyło się w kłamstwo). Do tego dochodzi radość z odkrywanych możliwości porównywalna z tą, jaką miał Miles Morales w Into the Spiderverse. Krótko mówiąc, stworzono bardzo ludzkie postacie, ze wszystkimi konsekwencjami wynikającymi z wad charakteru. Drużyna musi się docierać we wspólnym działaniu niczym pierwszy skład X-Men, dostają bęcki, uczą się – no jest komu kibicować.

Na plus należy policzyć efekciarstwo, z jakim zrealizowano walki. Pojedynek Sportsmastera i nowego Hourmana nie ma nic wspólnego z realizmem, ale ogląda się go z uśmiechem na gębie, a to nie jedyna taka scena. Tak jak w Batwoman czuć było wręcz apatię podczas scen kopanych, tak tutaj z ekranu tryska energia, jakby widowisko zapierdzielało na kofeinie.

Podsumowując, Stargirl to przyjemna trykociarska rozpierducha z udziałem nastolatków. Jeśli nie straszna wam taka stereotypowa teen drama (choć paradoksalnie nie tak wielka, jak w przypadku dorosłych postaci w niektórych sezonach Arrow), ekipie Courtney warto dać szansę. Nie jest to widowisko głębokie, skomplikowane, czy ambitne, ale potrafi zaangażować i zrelaksować, a przy tym nie obraża inteligencji oglądającego, ani jego samego. Pozostaje tylko trzymać kciuki, że teraz, gdy od drugiego sezonu produkcja przejdzie całkowicie pod strzechę CW (do tej pory był to duet CW + DC Universe), osiągnięcia tego sezonu nie zostaną zaprzepaszczone (na co, niestety, są szanse, gdyż CW ni cholery nie potrafi pisać historii w oparciu o żeńskie postacie pierwszoplanowe). Moja ocena: 4+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz