niedziela, 10 stycznia 2021

There’s no place I can be, since I found Serenity

Ten serial trafił do mnie w dziwny sposób lata temu. Kolega ściągnął go losowo, a potem puścił dalej w świat ze wskazaniem na naszych wspólnych znajomych. Kilkoro z nich dość regularnie powtarzało w rozmowach: „Oglądałeś Fireflya? NIE? Obejrzyj!” Tylko nikt mi nie wspomniał, o czym w ogóle jest ten serial, ani jakiego gatunku oczekiwać. A gdy już to zrobiłem, żałowałem, że nie dałem się namówić wcześniej.


Firefly – Season 1


Trzon opowieści stanowią perypetie załogi statku klasy Firefly o nazwie Serenity, którą dowodzi kapitan Malcolm Reynolds. Mal oraz jego pierwszy oficer Zoe brali udział w wojnie przeciwko siłom Przymierza, które chciały zjednoczyć wszystkie planety. Wbrew heroicznym opowiastkom rodem ze Star Wars tutaj rebelianci przerżnęli sprawę, a ostateczną klęskę ponieśli w dolinie Serenity. Od tamtej pory Mal wraz z ekipą trzymają się na obrzeżach znanych światów i unikają Przymierza, jak potrafią, ale że najlepiej płatna robota nigdy nie jest łatwa, co raz ładują się w kłopoty.

Pilot serialu dosłownie rusza z kopyta i nie zwalnia niemal przez całość seansu. Mamy w nim wspomnianą klęskę, bardzo rozmaitą załogę pokazaną zarówno w chwilach wyluzowania, jak i całkowitego stresu, pasażerów, których obecność odciśnie się na statku, pozyskiwanie nielegalnych towarów, próby opchnięcia tychże w szemranym światku i na pograniczu cywilizacji, pościgi, strzelaniny, western, widoki s-f rodem z Mass Effect, a wszystko wymieszane w taki sposób, że chłonie się to niemal niezauważalnie. Podobny klimat można poczuć chyba tylko w anime Cowboy Bebop.

Historie opowiadane w poszczególnych odcinkach nie są jakieś wyszukane, ale do znanych motywów dorzucono przeważnie jakiś mały zwrot, czasami owocujący w innym odcinku. Większość z nich da się oglądać jako samodzielne opowieści, ale w tle zawsze jest coś, co je spaja. Zresztą nie samą fabułą widz żyje. Akurat w moim przypadku do ekranu ciągnęły mnie postacie. Dziewięć osób, każda całkowicie różna od pozostałych, a jednocześnie tak samo wartościowa dla załogi. Do tego są to chyba jedne z najbardziej ludzkich postaci, jakie widziałem w serialach. Mają swoje wady i zalety, złośliwości rzucają zarówno, żeby komuś dowalić, jaki tylko podroczyć się trochę. Co przy okazji znakomicie pokazuje, jak rewelacyjne dialogi im napisano. Co prawda dziś twórczość pana Whedona kojarzy się przede wszystkim z głupkowatym humorem pokroju Avengers lub dokrętek do Justice League, ale jeśli macie ochotę zobaczyć, jak poprowadzić rozmowę, balansując między komedią, dramatem i mistrzowsko zmieniając nastrój w zależności od potrzeby, obejrzyjcie dowolny odcinek.

Naturalnie, dialogi na papierze to jedno. Potrzebna jest jeszcze ekipa, która je zagra, a nie tylko przeczyta. I ponownie – wszyscy spisują się na medal. Od twardzielki Zoë (granej przez Ginę Torres), przez cynika Mala (Nathan Fillion), po wulkan radości w osobie Kaylee (Jewel Staite). Dzięki efektowi końcowemu poznałem całą grupę aktorów, których nazwisk szukałem później w innych tytułach, bo wiedziałem, że zagwarantują dobrą rozrywkę.

Nie sposób nie wspomnieć też o muzyce, na którą składa się iście wybuchowa mieszanka. Czasami jest to coś z country, innym razem wpada wariacja na temat jakiegoś folku, żeby w kosmosie uderzyć w tony rodem z horroru (przy motywie muzycznym Reaverów do tej pory mam ciarki). Niektóre fragmenty gitarowe przywodziły mi na myśl ścieżkę dźwiękową Terran ze Starcrafta.

Na tle tych achów i ochów są dwie rzeczy, które mogą zgrzytać. Pierwsza to w sumie drobiazg dla wielu osób – leciwe efekty specjalne. Animacje komputerowe w Firefly’u nigdy nie urywały zadka, a po latach sekwencje przelotu statku nad planetami potrafią razić jeszcze bardziej (w scenach w kosmosie nie jest to tak odczuwalne). Druga rzecz powstała nie z winy twórców serialu, tylko stacji telewizyjnej (Fox), która miała go emitować. Serial anulowano po 14 odcinkach. Nie dokończono żadnego z wątków spinających całość, a jak zobaczycie, w jakim momencie urwano historię, możecie się nieźle wkurzyć. Fakt, obecnie można uzupełnić sobie braki fabularne różnymi oficjalnymi, dodatkowymi materiałami (komiksy, film opisywany niżej), ale to nadal nie jest to.

Niemniej jednak, jeśli lubicie nietuzinkowe s-f, cenicie niebanalne postacie, różnorodny klimat i nastroje, to nie czekajcie ani chwili. Koniecznie obejrzyjcie Firefly, nawet uwzględniając potencjalne wkurzenie na koniec. Moja ocena: 5+.


Serenity (2005)


Film pojawił się dwa lata po anulowanym serialu. Jego akcja dzieje się jakiś czas po wydarzeniach z ostatniego odcinka. Inara oraz Shepherd Book opuścili Serenity. Mal i pozostali jak zwykle próbują zarobić i przy okazji ładują się w kłopoty. Żeby urozmaicić scenerię, Mal chce, aby River brała aktywny udział w akcjach, zaś ich śladem podąża kolejny agent, którego zadaniem jest zneutralizowanie zagrożenia, jakim jest rodzeństwo Tam.

Autorzy prawdopodobnie liczyli się z tym, że na podobny zryw (bo okoliczności powstania tego widowiska to materiał na osobną opowieść, którą zawarto w Done the Impossible: The Fans' Tale of Firefly and Serenity) nie będzie szans, więc trzeba pozamykać tyle wątków, ile się da. Udało się to osiągnąć, ale tylko częściowo. Wiadomo, dlaczego River jest tak ważna. Mal ma swoje kilka minut zemsty na Przymierzu, a Reavers dostali więcej tła, które pomimo odarcia ich z tajemnicy, nie umniejszyło wrażenia, jakie na mnie robią.

Sposób prowadzenia opowieści jest taki sam, jak w serialu, więc rezultatem jest w zasadzie dłuższy odcinek specjalny. Przy czym postarano się o to, żeby dało się film oglądać bez znajomości oryginalnej serii (choć naprawdę sporo się przez to traci). Z kolei z perspektywy osoby, która widziała pierwowzór, ciężko nie odnieść wrażenia, iż część rzeczy się dubluje. Sytuacja na linii Mal-River-Simon bardzo przypomina ostatni odcinek, choć wydawało się, że ten konflikt został już rozwiązany. Ponadto Mal zachowuje się, jakby był bardziej zgorzkniały, ale niespecjalnie wyjaśniono powód. Na deser otrzymałem takie rozwiązanie fabularne dotyczące jednej postaci, że do dziś nie jestem w stanie określić, po kiego grzyba je zastosowano.

Jako że widowisko było planowane z myślą o dużym ekranie, efekty specjalne dostały kopa. Ich jakość jest zauważalnie lepsza, a sceny w kosmosie w ostatniej 1/3 filmu robią wrażenie i przywołują banana na gębie. Tylko nie jestem pewien, czy mi się na oczy rzuciło, czy ktoś przepuścił obraz przez jakiś filtr, bo kolory są zdecydowanie mniej żywe od tych z serialu.

Serenity jest warta poświęconego czasu zarówno jako solowa produkcja s-f, jak i kontynuacja serialu. Niemniej jednak nie sprawiła mi takiej radochy, jak protoplasta, a fakt, że żeby otrzymać pełniejszy obraz całości, trzeba także sięgnąć po dodatkowe materiały, działa na jej niekorzyść. Dlaczego pełniejszy, a nie do końca pełny? Przykładem niech będzie komiks o przeszłości Shepherda – pokazuje, skąd się wziął, przez co przeszedł. Niestety fabularnie wypada blado, bo zamiast opowieści otrzymujemy wypunktowaną listę, która potrafi dorzucić jeszcze więcej pytań. Moja ocena: 4.

1 komentarz: